[ Pobierz całość w formacie PDF ]

drzwiami czyha już na mnie Stasia Midowiczówna. Jesteśmy z sobą w wielkiej
przyjazni oddawna. Przecież już blisko pół roku mieszkam w Rosiance... -
Witam, droga, kochana pani! - woła moja Stasia z lekkim patosem - jak się
cieszę! Zostanie pani chwileczkę? - Moje dziewczęta pewno posnęły w
ogrodzie, ale... pięć minut... Przez owych minut pięć bratanica proboszcza
opycha mię konfiturami, których koniecznie muszę spróbować, bo są jej
własnej roboty, jeszcze z zeszłych wakacyj. Wysłuchuję przez ten czas
opowiadania o dolach i niedolach małego gospodarstwa. Oto zdechło pięcioro
kurcząt z pierwszego lęgu. - Jest jeszcze czternaścioro - z westchnieniem
mówi panna Midowiczówna i zaraz dodaje weselej: - Ale jakie śliczniutkie!
Pokażę pani... - To już chyba jutro odpowiadam, całując serdecznie mą
przyjaciółkę z plebanji. XVII. - I pomyśleć, że pani dotąd w Bożej Woli nie
była! Cesia podniosła oczy na mówiącego. - Prawda - odparła - nie byłam. -
Samo przyznanie faktu nie zadowala mię bynajmniej. Czyż można tak
bojkotować najbliższe sąsiedztwo? - ozwał się znowu Darnowski. - Ja
przecież nie bojkotuję. Ot, poprostu... Czas zeszedł... nie było kiedy... _
Nie było kiedy! Mój Boże! Przez pół roku nie było kiedy! To są wykręty,
panno Celino. Na plebanię zachodzi pani codziennie. Wiem o tem. - O, do
proboszcza, tak. Biedny staruszek przywykł do moich odwiedzin, i byłoby mu
pewnie markotno, gdybym któregoś dnia nie zajrzała, choć na kwadransik. A
zresztą - do plebanji tak blisko od nas. - No, i Boża Wola nie za górami.
Stoimy właśnie przy kopcu granicznym. - Jakto? - krzyknęła Cesia, zdumiona.
- Tośmy już przeszli blisko trzy wiorsty? Jerzy skłonił się w odpowiedzi.
Przełożywszy laskę do prawej ręki, wyciągnął z kieszeni zegarek. - Jeżeli
chodzi pani o ścisłe obliczenie, szliśmy blisko czterdzieści minut. Niechże
mi pani wynagrodzi teraz krzywdę i wstąpi do Bożej Woli. Stąd do folwarku
niecały kilometr. Jesteśmy prawie na miejscu. - Ale... - Czemu się pani
namyśla? Odwiozę panią, będziemy w Rosiance przed podwieczorkiem. Cała ta
ekskursja zajmie nam najwyżej godzinkę. Chyba Antosia nie przypali przez
ten czas mleka do kawy? Nie widzę przeszkód poważniejszych. Proszę mi nie
odmawiać. Pokażę pani ogród. Przed chwilą mówiła pani, że zajrzeć do Bożej
Woli "nie było kiedy". Teraz się brakiem czasu nie może pani zasłonić. Mamy
przecież niedzielę, dzień wypoczynku. A więc? - Doprawdy - szepnęła -
doprawdy... Tak mię zaskoczyła ta pańska propozycja... Więc dobrze -
zdecydowała się nagle - ale co sobie pan Górski pomyśli? - Promo, pan
Tomasz nie obudzi się wcześniej, niż za godzinę. W świąteczne dni pozwala
sobie na dłuższą poobiednią drzemkę. Secundo, wątpię, by się obawiał, że
panią wilki w lesie napadły. Wilków tu niema, a pani wyszła pod dobrą
opieką. Po trzecie zaś... ma pani przecież wolną wolę, prawda? Nie chcę
zanudzać prośbami, ale powtarzam, że czułbym się dotknięty... bardzo
dotknięty. - Chodzmy - przerwała krótko i ruszyła naprzód energicznym
krokiem. Darnowski podążył za nią, opierając się mocno na lasce. - To
rozumiem - rzekł, usiłując dotrzymać tempa - to rozumiem. Decyzja raz
powzięta - ruszamy do ataku. Oto "forteca" wynurza się już z za drzew.
Widzi pani tę aleję kasztanową? Przysłoniła oczy dłonią, gdyż słońce mocno
świeciło. - Widzę kasztany. Całe w kwiatach! - Oho, ma pani dobry wzrok! To
droga wjazdowa. My wejdziemy inną, od ogrodu. Z Rosianki do Bożej Woli jest
jeszcze jedna droga, znacznie bliższa, miedzami. Gdybyśmy odrazu poszli
tamtędy... - Stracilibyśmy ten cudny widok drzew, rozciągniętych w jednym
szeregu, jak żołnierze na paradzie. Co to za wspaniałe okazy! - Sadził je
ojciec mój blisko czterdzieści lat temu. Nie było mię jeszcze na świecie,
ale pamiętam te drzewa mniejsze niż o połowę. Umilkł i wpatrzył się w
zieloną ścianę, najeżoną stożkami żółtoróżowych kwiatów. Po twarzy
przeleciał mu cień; dalekie wspomnienie jasnych, dziecięcych lat musnęło ją
w locie swem skrzydłem błękitnem. Szepnął, jakby do siebie: - Kasztany
prędko rosną... Ale natychmiast ocknął się z zamyślenia i rzekł do Cesi,
przystając: - Lipy, tworzące drugą aleję, pod kątem prostym do tamtej,
sadził mój dziad. A jest taka jedna staruszka w ogrodzie, której wieku nie
zna nikt z nas, a pewno i z tych pokoleń, które tu żyły i marły przed nami.
- Tak, stare drzewa pamiętają odległe czasy... - ozwała się Cesia, gdy
podchodzili do wąskiej ścieżynki, wiodącej między kilku wyłamanemi deskami
parkanu w głąb ogrodu. - %7łyją ogromnie długo, a jeśli wziąć pod uwagę, że
odradzają się w postaci nowych, młodziutkich sadzonek - są wiecznotrwałe.
Nie giną. - W tem znaczeniu, panno Cesiu, nie ginie nic. Wszystko się
odradza. Nietylko duch ludzki, ludzka myśl, lecz nawet jego ciało. Babka
moja twierdziła, że jestem żywą kopją portretu, który ma blisko sto lat, a
którego oryginał pamięta żywy i chodzący po świecie... Każdy z nas jest
także gałązką, jedną maleńką gałązką, odłamkiem wielkiej lipy, czy dębu,
któremu na imię: ród. Konary rosną powoli, ale młodych gałązek przybywa
mnóstwo rok rocznie. Doszli do szerokiego, niskiego domu, który pod swym
ogromnym, przełamanym w połowie dachem zdawał się przytłoczony ku ziemi
ciężarem sędziwych lat i drzew-olbrzymów, rosnących w pobliżu. Od strony
ogrodu nie było ganku, tylko niewielki, kamienny taras, wiodący ku drzwiom
półotwartym. Jerzy Darnowski wszedł pierwszy po schodach i otworzył obie
połowy tych drzwi. - Witam panią w niskich progach mego domu - powiedział z
uśmiechem, wskazując ogromny, staroświecki próg, będący zabawną ilustracją
ostatnich słów. W głębi znajdował się pokój jadalny, obszerny i mroczny. Z
szarego obicia na ścianach wyzierało kilka portretów w zniszczonych,
poczerniałych i obtłuczonych ramach. Przez trzy niewielkie, pokratkowane
drobnemi szybami okna padał z ogrodu odblask zieleni, nadając całemu
wnętrzu łagodną barwę starej patyny. Pod jedną ścianą stał wyciągnięty
sznur krzeseł z ciemnego dębu, obitych przetartą na rogach skórą. Cały
niemal środek pokoju zajmował stół ciężki, masywny, również z czarnego
dębu. Cesia oglądała to wszystko z podziwem, obchodząc zwolna ściany, na
których wisiały obrazy. W pewnej chwili stara wypaczona podłoga skrzypnęła
głośniej pod jej stopami, a wielki kredens zaszczękał w odpowiedzi stosem
talerzy i szkła. Stanęła przed dużym, starym portretem i spytała,
przenosząc wzrok na "porucznika": - To ten pradziadek, do którego pan jest
taki podobny? W tej samej chwili otworzyły się przeciwległe drzwi, i do
pokoju weszła niska, siwiuteńka, staruszka w fałdowanej sukni i wielkim,
pasiastym fartuchu. Zatrzymała się nagle jak wryta, wydając okrzyk
zdziwienia, graniczącego z przestrachem: - Mamy gościa, moja Krystyno -
objaśnił podniesionym głosem Darnowski. - Panna Bielawska z Rosianki zaszła
obejrzeć nasz dom... - Wszelki duch Pana Boga chwali - jęknęła staruszka,
drżącą ręką czyniąc znak krzyża na piersiach. - A ja myślałam w pierwszej
chwili, że... - Podwieczorku nie będzie - przerwał jej dość gwałtownie
Jerzy - wracamy zaraz do Rosianki. Niechaj Krystyna powie, aby zaprzęgli
konie. Może pani zechce obejrzeć sad? - dodał, zwracając się do Cesi. -
Naturalnie, teraz tylko pobieżnie. Gdybym miał pani pokazać całe
gospodarstwo, zabrałoby to nam kilka dobrych godzin, a pani przecież
śpieszno. Widzi pani, nie nalegam... Przeciwnie, pilnuję warunków naszej
umowy. Ale następnym razem nie puszczę pani z Bożej Woli tak prędko.
Zresztą, jako zamiłowana ogrodniczka, znajdzie tu pani duże pole do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • souvenir.htw.pl