[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Grożą mi. Zewsząd mi grożą. Kaligula. Cezar nazywał się Kaligula. Nie jest tak zle z moją pamięcią.
Pozostaje mi jedyne wyjście: skończyć ze sobą, żeby mnie tak nie dręczyli. To mój ratunek. Uratuję się przed
nimi. Tak będzie najlepiej. A po co tak? Lepiej ich wszystkich wykończyć. Wszystkich, co do nogi. Albo mnie
na to stać? Bronić sie do upadłego. Kto wie, co będzie jutro? Kto wie, co będzie dzisiaj? Kaligula. Cezar
Kaligula. Mam dobrą pamięć. Kto wie, co czeka mnie jeszcze? Zmienność. Niespodzianka. Hokus-pokus.
Czarci palec. Pasjonujące. Co pasjonujące? Wszystko. Wszystko. Przygoda. Wszystko. %7łycie moje
pasjonujące? To męka, nie przygoda. To się śmiej. Na wesoło. Wszystko na wesoło. Ha, ha, śmiej się. Ha, ha,
ha. Nie nadążam... Nie nadążam za swoimi myślami! Dlaczego one tak gonią, pędzą, przepychają się, na
pięty następują, tłoczą się, przewracają, koziołkują, byle prędzej, byle prędzej! %7ływy umysł. %7ływy umysł.
Tyle podniet. Tyle podniet.
Córka twoja umrze dzisiaj. I żona. I ty sam. Nic się nie bój, wszystko będzie spokojnie i po cichu. Aagodnie i
bez bólu. Nie liczyłeś się z tym? Przecież musiałeś liczyć się z tym. Dlaczego się z tym nie liczyłeś? Tak
będzie. Tak się stanie. Jeszcze dzisiaj. Nic się nie martw, żadnych cierpień, żadnej krwi, wszystko zrobione
będzie tak jak trzeba. Tak miało się stać i tak się stanie. Nie pytaj o nic. Sam zawiniłeś i sam będziesz to miał.
Czym zawiniłeś? Dobrze wiesz, czym zawiniłeś. A jeśli zapomniałeś, to się zastanów. Masz jeszcze trochę
czasu. Cokolwiek byś wymyślił, wyrok nieodwołalny. %7łona, córka i ty. That's all. Kaligula. Kryptonim
Kaligula.
Ogarnęło mnie takie przerażenie, że nie wiem, co się ze mną działo. Może stałem skamieniały, może
dreptałem w kółko bez pamięci, może gryzłem pięści. Nie wiem. Nic nie pamiętam. Tylko ten głos, który mi
obwieścił śmierć moich najbliższych, był we mnie. Nic, tylko ten głos. Szorstki, zimny, opryskliwy i
szyderczy. Ale i on zniknął nagle, zrobił swoje i rozwiał się w powietrzu. Półprzytomny patrzyłem przed
siebie. O, jaka łuna nad miastem! Wspaniała. O, jaka nieziemska iluminacja! Jaki blask krwisty zstąpił na
ziemię! To wieczór zmartwychwstania. Zmarli powstają i wychodzą na ulicę. Rozstrzelani pod murem,
zakatowani w więzieniach, zabici w Powstaniu powstają z grobów i wychodzą na ulice. Idą, idą ulicami. Idą
Alejami. Słyszę tupot ich stóp... Pobiegłem im naprzeciw, tak szczęśliwy jak w dzieciństwie, gdy ulicą szła
wojskowa orkiestra.
Dobiegłem do bramy. I rzeczywiście orkiestra ich prowadziła, tylko instrumenty dęte, choć lśniły wspaniale,
nie wydawały żadnych dzwięków. Może dlatego, że była to orkiestra weteranów z 63 roku, siwowłosych,
siwowąsych, w czamarach. A za nimi szli, szli, szli powstańcy w panterkach. Mężczyzni i pacholęta w
hełmach spadających na nosy. Sanitariuszki i łączniczki. Osiemdziesiąt tysięcy poległych żołnierzy. Defiladę
przyjmował Htler ze sterczącą ręką, na trybunie pełnej siodłatych czapek i uśmiechniętych pysków. A
powstańcy szli, szli, szli - biła od nich cisza i swąd spalenizny. Szeregi szły i szły, usta były milczące. Nie
zbutwiali, nie zgnili, nie rozsypani w proch. Zmartwychwstali szli Alejami. Przez swoje miasto.
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 95 z 142
Osiemdziesiąt tysięcy umysłów, uczuć, wyobrazni i talentów. Szli, aby oddać je swojemu miastu. Ujrzałem
tylko jedną twarz, z przestrzelonym czołem. Zadrżałem, tak mi była znajoma. Twarz mojego starszego brata,
który zaginął w Powstaniu bez wieści. - Jurek! - zawołałem. Ale oni już przeszli, w tumulcie, popędzani
świstem nahajek.
Została w Alejach tylko gęsta zawiesina spalin. I zaczął sę normalny ruch, samochody i autobusy mknęły w
przeciwnych kierunkach. Przechodnie, który zatrzymali się tak jak ja, aby być świadkami marszu
powstańców, ruszyli z miejsca pełni zadumy, a mniej wrażliwi spieszyli do swoich przyziemnych spraw,
jakby po nich wszystko jak po gęsi spłynęło. Nie opodal bramy, pod którą stałe, spotkało się dwóch
znajomych, rzekł jeden do drugiego:
- Widział pan?
- Tak, widziałem - i uścisnęli sobie ręce.
Spostrzegłem, że zostawiłem na ławce swój magnetofon. Pospieszyłem tam z rosnącą obawą, że przepadł mi
na zawsze, ale nikt go nie dotknął, w parku było całkiem pusto. Znieg stopniał zupełnie i żwir chrzęścił pod
moimi butami. %7łyłka reporterska gnała mnie z powrotem, aby nie przepuścić tak świetnej okazji. Po drodze
wyjmowałem mikrofon z futerału. Stali tam jeszcze obaj przy bramie, dwaj panowie po pięćdziesiątce,
starannie ubrani, jeden w berecie, drugi w pilśniowym kapeluszu. Nie tracąc czasu podszedłem do nich z
mikrofonem.
- Dobry wieczór panom. Jestem z Polskiego Radia. Proszę powiedzieć, jakie wrażenie zrobił na panach
marsz?
- Marsz? - uśmiechnął się ten w berecie. - Ja nie uprawiam marszów, tylko "bieg po zdrowie". Zwietna rzecz.
Każdemu polecam.
- Ale ja pytam o marsz. Marsz powstańców.
- A, bardzo lubię... Bardzo lubię Marsz Mokotowa. Słowa i melodię. To piękna pieśń.
- Ale oni nie śpiewali Marsza Mokotowa.
- Jak to? W Powstaniu powstał i był śpiewany. A teraz wygrywa go kurant z wieży przy Puławskiej,
niedaleko pałacyku Szustra.
- Nie mówię o Powstaniu. Mówię o tym, co dzisiaj... Co panowie sami widzieli. Nikt tu nie śpiewał Marsza
Mokotowa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]