[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- To atrapy - wyjaśniła. - Ale żeby postraszyć...
Przejechaliśmy przez %7łółkiew. Latarnie świeciły może połową mocy.
Zwiatło było pomarańczowe, a nie - jak w Polsce - białe...
- S woj ą droga to trzeba przyznać im jedno - powiedziała.
Spojrzałem pytająco.
- Przebywanie w naszym towarzystwie dodatnio wpłynęło na kapitana... Okna
wprawdzie wybił, ale za to kwiatki damom przyniósł... Doganiamy ich - mruknęła. - Jeszcze
dwadzieścia, może dwadzieścia pięć kilometrów... Szosa na Kowel... A potem pewnie
pojadana Brześć...
- Dopadniemy ich - syknąłem mściwie.
Nie wiedziałem, co zrobimy, gdy już dogonimy wroga. Byli przecież uzbrojeni...
Stasia włączyła odtwarzacz CD. Musiała włożyć własną płytę, bo z głośnika popłynęła
nieznana mi melodia.
- Co to jest? - zapytałem.
Uśmiechnęła się w ciemności.
- Ciurlionis... Poemat symfoniczny Morze ...
Dodałem gazu. Teren zrobił się lekko pagórkowaty. Nieoczekiwanie po wjechaniu na
spore wzniesienie dostrzegłem tylne światła trzech samochodów.
- Dobra, robaczki...
Wyłączyłem światła i uruchomiłem noktowizor. Doganialiśmy ich powoli,
utrzymywałem jednak stały dystans.
- Miejmy nadzieję, że zgłodnieją! zatrzymają się, żeby coś zjeść w przydrożnym barze
- snułem wizje.
- Pawle, Pawle - westchnęła - To jest Ukraina. Może za pięć lat będą tu przydrożne
bary... Poza tym nie sądzę, żeby zatrzymali się choć na moment lub zaryzykowali... - patrzyła
przez małą lornetkę. - Przodem jedzie łada niwa - stwierdziła. - Za nią lanos - w nim pewnie
jest nasze urządzenie. Trzeci to chyba volkswagen... Dziwnie zwalniają...
Przyhamowałem lekko.
- Widzą nas? - zaniepokoiłem się.
- Jeśli mają noktowizor, a w zasadzie dlaczego mieliby nie mieć...
Uniosła lornetkę do oczu. Musiała mieć iście koci wzrok, jeśli mogła coś wpatrzeć w
blasku ich czerwonych świateł pozycyjnych.
- Padnij - wrzasnęła nieoczekiwanie uderzając mnie ramieniem.
Coś z tępym hukiem wbiło się w karoserię Rosynanta.
- Trafili nas - wycedziła.
- Nie celowali w szybę, to zresztą włókno poliwęglowe... - mruknąłem.
- Ostatni samochód stoi na wzgórzu; obserwują nas... Odjechali.
- Mamy problem - powiedziałem.
Spod maski wozu snuła się wyrazna smuga pary.
- Obawiam się, że to chłodnica - rzekła. - Czyli nie chcieli nas zabić, zadowolili się
unieruchomieniem...
Spojrzałem na zegarek. Osiemnasta. Zjechaliśmy z szosy. Kłęby pary waliły na
całego.
Wysiadłem i uniosłem maskę. Poświeciłem latarką.
Mleczny opar zasłonił niemal całe pole widzenia. Rozwiałem go dłonią.
- Musieli trafić gdzieś w korpus - oceniłem. - Powinienem to naprawić... Ale najpierw
muszę wymontować uszkodzony element...
Po półgodzinie chłodnica Rosynanta wystygła na tyle, że można było dotknąć ją
ręką... Trzymała się na czterech śrubach. Jedna dała się wykręcić bez większego problemu.
Pozostałe były mocno zapieczone. Wyciągnąłem butelkę środka penetrującego i nakapałem
solidnie pod łebki. Spróbowałem. Ani drgnęły. Nakapałem ponownie. Wreszcie jedna puściła.
Stasia, nie mogąc mi pomóc, spacerowała nerwowo po poboczu.
- Może zadzwoń po pomoc drogową - zasugerowałem.
- O tej porze już nieczynna - ostudziła mnie. - Zresztą i tak nie mam tu zasięgu... To
trochę inna rzeczywistość...
Następne dwie godziny spędziłem na próbach odkręcenia pozostałych śrubek.
Wreszcie udało mi się ruszyć trzecią śrubę. W końcu poddała się ostatnia. Pociągnąłem
chłodnicę. Drgnęła, ale nie ruszyła się. Coś ją jeszcze trzymało. Wczołgałem się pod
samochód i odkręciłem wodoszczelną płytę, zabezpieczającą od dołu przedział silnikowy.
Co jakiś czas mijały nas samochody, ale żaden się nie zatrzymał. Stasia też nie
machała. Ufałem jej - ona lepiej znała tutejsze zwyczaje i zagrożenia...
Latarka zgasła definitywnie. Chłodnicę od spodu trzymała piąta śruba. Najbardziej
zardzewiała i zapieczona ze wszystkich. Była czwarta nad ranem, gdy wreszcie,
przyświecając sobie zapałkami, zdołałem ją wykręcić. Ten, kto przez pięć godzin nie walczył
z zapieczoną śrubą w chłodną, lutową noc na ukraińskim stepie nie zrozumie, co wtedy
czułem. Wiatr przemroził mnie do szpiku kości, a przecież temperatura była wyższa od zera.
Dopiero nad ranem szron pokrył przydrożne kamienie.
Zapaliłem reflektory Rosynanta i w ich świetle obejrzałem wymontowany detal. Kula
z karabinu snajperskiego rozerwała rurkę niemal na strzępy i utkwiła w ściance oddzielającej
przedział silnikowy.
Wyszukałem odpowiedni kawałek blachy w skrzynce narzędziowej. Wygiąłem go tak,
aby dobrze objął uszkodzone miejsce. Zeszlifowałem jego wewnętrzną stronę i starannie
wypolerowałem papierem ściernym. Przygotowałem sobie klej dwuskładnikowy i
posmarowałem obie powierzchnie. Przyłożyłem i docisnąłem sznurkiem skręcając go ciasno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]