[ Pobierz całość w formacie PDF ]
znakiem Tryzuba.
Zszedłem do obozu. Zauwa\yłem, \e na maszt u harcerzy wróciła ich flaga. Waldek
nie spał i sprawiał wra\enie, jakby czekał na mnie.
- Jak było? - spytałem go szykując się do snu.
- Fajnie - odpowiedział.
- Tańczyłeś z dziewczynami?
- Pewnie, i to z trzema - pochwalił się.
Uśmiechnąłem i natychmiast zasnąłem. Wydawało mi się, \e spałem zaledwie kilka
minut, gdy obudziło mnie szarpanie za ramię.
- Pobudka! - krzyczał mi nad uchem Maciek. - Idziemy!
Ktoś stukał w drzwi mojego pokoju. Przetarłem oczy.
- To ja - usłyszałem głos Alfreda.
Otworzyłem mu drzwi.
- Wie pan, kto przyjechał? - Kobyłka był podekscytowany.
- Twoja mama z Alinką.
- Skąd pan wie?
80
- Wczoraj wieczorem, wyglądając przez okno widziałem je, jak wysiadały z
samochodu na parkingu. Nie chciałem cię budzić, więc zszedłem pomóc im z baga\ami.
Na wspomnienie wczorajszego wieczoru Kobyłka lekko się zaczerwienił i spojrzał w
bok, na okno.
- Zaraz przyjdę na śniadanie - powiedziałem znikając w łazience.
W restauracji Tarnicy Kobyłka i obie panie ju\ śniadali, jak to się dawniej mówiło.
To słowo najlepiej chyba określa to, co widziałem: stół zastawiony talerzami,
półmiskami, fili\ankami. Pani Irena wmuszała w Alfreda kolejne potrawy, czemu z
obojętną miną przyglądała się Alinka. Jej uwagę bardziej przyciągała obecność dwóch
dobrze zbudowanych młodzieńców, którzy jedli przy stoliku obok.
- Dzień dobry! - przywitałem się z paniami. - Czemu zawdzięczamy zaszczyt
odwiedzin obu pań?
- Martwiłam się o Fredzia - odpowiedziała mi pani Irena. - Alinka te\ była ciekawa
pracy Fredzia. Przecie\ Fredzio to prawie jak szpieg.
- W naszej pracy liczy się głównie siła intelektu - wtrąciłem nieśmiało.
- Mój papa mówi to samo - rzekła Alinka spoglądając na napięte mięśnie klatek
piersiowych młodzieńców ubranych w obcisłe koszulki.
- Z Alinką będziemy latać helikopterem - pochwaliła się pani Irena.
- Papa lubi latać - Alinka mówiła \ując kawałek chleba. - Ma swój helikopter i
będziemy oglądać jego nowe nabytki w jakiejś dolinie.
- A wy co planujecie? - dopytywała się pani Irena.
- Dziś Alfred zaprowadzi mnie do Jaskini Dobosza - oznajmiłem.
Niechętnie zało\yłem chłodne ubranie i wyszedłem na dwór. W powietrzu unosiła się
gęsta mgła. Część naszych namiotów była ju\ zwinięta. Gustlik, Biały i Mały nieśli z
kuchni kosze z prowiantem. Potem Maciek rozdzielił pomiędzy wszystkich nasze
zapasy \ywności, jakie mieliśmy wziąć ze sobą oraz patelnie i dwa czajniki.
- Skończyły się wczasy, gdy ktoś wam przygotowuje i pod nos podaje papu -
przemówił Maciek. - Od tej pory jesteśmy zdani tylko na siebie.
Po kwadransie byliśmy ju\ na dobrze nam znanej drodze do brodu na Bereznicy.
Banderas mijając harcerski obóz zasalutował harcerzowi pilnującemu flagi.
- Jak to zrobiłeś? - zagadnąłem go, gdy ju\ byliśmy w lesie.
- Co? - Banderas udawał niewiniątko.
- Jak ukradłeś tę flagę?
- Czarna odwróciła uwagę wartownika, Biały zaniósł do łazienki ręcznik, a ja po
prostu byłem cichy i szybki - zaśmiał się.
- Czemu oddałeś zdobycz?
- Pokazaliśmy, kto jest lepszy w uczciwej walce i odechciało mi się dalej bawić się z
harcerzami. Flagę umieściłem na miejscu bardzo dyskretnie, \eby nikt nie widział.
- A właśnie - Maciek, który przysłuchiwał się naszej rozmowie zaczął grzebać w
kieszeni bluzy. - Mam coś dla ciebie od Piotrka.
Po chwili Maciek wyjął harcerską plakietkę do przyszycia na ramię.
- Piotrek powiedział, \e to za dyskrecję - wyjaśnił Maciek. - Na pamiątkę.
- Co to jest? - dziwił się Banderas.
81
- W dru\ynie Piotrka przyznają takie odznaki najlepszym tropicielom - mówił Maciek.
- Nie jesteś harcerzem, więc Piotr ją trochę zmodyfikował i przygotował specjalnie dla
ciebie.
Banderas przyglądał się pamiątce. Odznaka miała kształt tarczy. Na jej prawej
połowie była połówka lilijki, a na lewej skradający się Indianin. Wszystko było wyszyte
czarnymi nićmi na zielonym tle. Chłopak zadowolony przymierzał plakietkę do
ramienia.
Maciek od razu narzucił ostre tempo prowadząc nas doliną Bereznicy za znakami
zielonego szlaku. Z Gustlikiem zostaliśmy trochę z tyłu, \eby chwilę w spokoju
porozmawiać.
- Myślał pan, jak odnalezć złodzieja mapy? - zapytał mnie Gustlik.
- Mam pewien pomysł - odpowiedziałem. - Złodziej z pewnością doszedł do wniosku,
\e jedyną szansą na zrozumienie treści mapy jest konfrontacja jej z rzeczywistością.
Musimy te\ zauwa\yć, kto kupi sobie mapę Bieszczad. Złodziej będzie szukał na mapie
podobnych miejsc i postara się nas tam zaprowadzić albo ucieknie tam na własną rękę.
Na razie mogliśmy rozkoszować się widokami, na które nie zwracaliśmy uwagi w
czasie wczorajszej gry w paintballa. Po obu stronach doliny wznosiły się zielone
wzgórza, wielkie garby skrywające pod ścianą zieleni tajemnice, spokój, zwierzynę.
Tylko znaki szlaku turystycznego przypominały nam, \e jesteśmy w cywilizowanym
świecie. Wysoko nad nami krą\ył bielik z charakterystycznie wyciętym ogonem, a ni\ej
nerwowo wiercił się nad łąkami myszołów. Przechodziliśmy przez Bereznicę po
wielkich głazach le\ących w jej nurcie albo po pniach drzew zwalonych nad wysokimi
brzegami rzeczki. Wraz ze wschodem słońca przeganiającego gęste kłęby porannej
mgły czuliśmy, jak nagrzewamy się. Po dwóch godzinach dotarliśmy do szosy łączącej
Myczków z Hoczewem na południowy wschód od Berezki. Dalej szliśmy przez pola.
- Mo\e wreszcie zatrzymamy się - zaproponowała Wdowa przecierając chustą
spoconą twarz.
Maciek przystanął na chwilę.
- Słuchajcie, jest dopiero ósma - przemówił spoglądając na zegarek. - Pomyślcie, co
będzie działo się w południe, gdy słońce zacznie naprawdę pra\yć. Lepiej wtedy być w
cieniu. Mamy jeszcze do przejścia około sześciu kilometrów, \eby skryć się w lesie, a
potem będzie ju\ z górki i po południu wykąpiemy się w Solince.
Nikogo te słowa chyba nie pocieszyły, ale szliśmy po niezbyt stromym zboczu góry,
która na mapie nosiła nazwę Wierchy. Doszliśmy tam z częstymi przystankami po
kolejnych dwóch godzinach. Na Wierchach, grzbiecie porośniętym mieszanym lasem
bukowym i świerkowym, Maciek zarządził postój.
- Zaufajcie mi i chodzcie jeszcze dwieście metrów - prosił.
Obozowiczom było ju\ wszystko jedno, więc posłusznie ruszyli za nim powłócząc
nogami. Nagle przed nami otworzył się las ukazując wspaniały widok. Na wschodzie,
jakby u naszych stóp, choć w odległości kilku kilometrów, rozpościerały się wody
Zalewu Solińskiego, a właściwie jednej z jego zatok. Bli\ej nas widzieliśmy
zabudowania Wołkowyi. Gdy spojrzeliśmy na południe ujrzeliśmy coś, co sprawiało, \e
czuliśmy, jakby nasze dusze uniosły się w powietrzu. Horyzont zamykały nam garby
połonin, lekko szare w tak silnym słońcu. Bli\ej nas kłębił się tłum zielonych garbów
ni\szych i wy\szych, szerokich, spłaszczonych, a w dolinie pomiędzy nimi srebrzyła się
82
nitka rzeki Solinki. Miejscami wody błyszczały tak, jakby po kamieniach przelewały się
tony srebrnych monet. Rozglądałem się jak zaczarowany.
- Maciek, skąd wiedziałeś o tym miejscu? - spytałem zdumiony. - Jesteśmy kawałek
drogi od zielonego szlaku...
- Niech pan spojrzy do góry - odpowiedział.
Wysoko nad sobą ujrzałem szybko lecącego niedu\ego drapie\nika.
- No i co? - pytałem.
- Dusza Sokoła poradził mi tu przyjść - tłumaczył Maciek. - Powiedział: Zobaczycie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]