[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przedstawiłem. - Co pana do nas sprowadza?
Wyjaśniłem, że szukam śladów pobytu pewnego Polaka, który był w okolicach
Zbaraża lub w samym Zbarażu pod koniec XIX wieku.
- A, wiem! - ucieszył się. - Chodzi panu o Henryka Sienkiewicza? Podobno był tu i
zbierał materiały do książki o powstaniu Chmielnickiego.
Sądzę, że dyrektor muzeum znacznie lepiej znał powieść Sienkiewicza, ale ze względu
na krytykę, jaką czasami wzbudzała w środowiskach ukraińskich za przedstawiony obraz
siedemnastowiecznych Kozaków, wolał nie poruszać drażliwego tematu. Sienkiewicz pokusił
się o przedstawienie kozactwa jako bezrozumnej tłuszczy, pijącej na umór wódkę. Do jednego
worka wrzucił prawdziwych siczowców i zbuntowanych chłopów.
- Właściwie nie, ale może wie pan, gdzie tu bywał Sienkiewicz?
- Niestety, nie. Wie pan, cała bitwa toczyła się tam - dyrektor wskazał za siebie, na
pola. - Tam były wały.
- A jaki charakter będzie miało muzeum? - zaciekawiłem się.
- Bardziej etnograficzny - dyrektor wyjaśniał niechętnie.
Rozumiałem go doskonale. Wysoki pomnik Bohdana Chmielnickiego w centrum
niewielkiej miejscowości mówił sam za siebie.
- Jakieś polonica może mieć ksiądz - dyrektor dodał na pożegnanie.
Podziękowałem za radę i pożegnałem go. Sądziłem, że rzeczywiście więcej informacji
uzyskam od miejscowego księdza.
Zjechaliśmy do miasteczka i podjechaliśmy pod katolicki kościół w stylu barokowym.
- Tu leży Konstancja z Jełowickich Kaczkowska - Helena czytała wodząc palcem po
pokrytej mchem tablicy przy wejściu, z lewej strony. - Prosi o twoje Pozdrowienie Anielskie.
Dziewczyna na chwilę przyklękła i pomodliła się. Ja w tym czasie szukałem plebanii i
od jakiejś staruszki dowiedziałem się, że ojciec Wincenty pojechał z rana do sąsiedniej wsi,
ale wróci w porze obiadu. Spojrzałem na zegarek. Mnie samego też już ssało w żołądku, więc
zdecydowanie nadchodziła wspomniana pora.
Naprzeciw kościoła był sklep spożywczy. Poszliśmy tam z Heleną. Miałem w
samochodzie prymus, więc mogliśmy pokusić się nawet o gotowanie. Jednak jak zobaczyłem
gomółkę białego sera i czarny żytni chleb, nie chciałem już nic innego. Kupiliśmy jeszcze
śmietanę z miejscowej mleczarni, pomidory, cebulę.
Wjechałem Rosynantem na plac przed plebanią położoną trzydzieści metrów od
kościoła. Za świątynią wznosiły się budynki dawnego klasztoru, teraz otoczone
rusztowaniami, na których nikt jednak nie pracował.
Helena przygotowała wspaniały posiłek. Ser pokrojony w plasterki nie rozpadał się,
jednak gdy kruszyło się go w palcach, wspaniale roztapiał się na rozpływające się w ustach
drobiny. Zmietana była tak gęsta, że na łyżce stała i kołysała się jak galareta. Chleb, czarny,
gęsty, smakował wspaniale, jak wspomnienie dzieciństwa na wsi, gdy ciocia przed
pokrojeniem bochna robiła na nim znak krzyża. Pomidory były duże i soczyste. Jedliśmy więc
sałatkę z tych pomidorów i cebuli w śmietanie, zagryzając czarnym chlebem i kostkami sera.
Siedzieliśmy na księżych schodach i czekaliśmy grzejąc się w słońcu.
Gdy byliśmy w połowie posiłku, podeszła do nas tęga kobieta, z siwymi, krótko
ściętymi włosami zaczesanymi na bok. Lekko kulała. Miała około siedemdziesięciu lat, ale jej
twarz wyglądała znacznie młodziej, a to dzięki uśmiechowi, który prawie ani na moment nie
schodził z jej twarzy.
- Państwo też do ojca Wincentego? - zapytała po przywitaniu.
- Tak, czekamy na niego - odpowiedziałem.
- Ale chyba nie w sprawie ślubu? - zażartowała, przyglądając się Helenie.
- Jej biała suknia z welonem w najbliższym czasie nie minie - zapewniałem. - Ja już za
stary jestem, żeby stawać w konkury do takiej młódki - teatralnie westchnąłem.
Helena spłoniła się.
- Ja tu do księdza aż ze Lwowa przyjechałam - kobieta przysiadła się.
Zaprosiłem ją do posiłku. Skwapliwie skorzystała i jadła chleb z serem. Helena poszła
zaparzyć herbatę.
- Dobry ten chleb - zastanowiła się kobieta patrząc na ciemne pieczywo. - Ma odrobinę
miodu i kminku, jak ten ze Lwowa, przedwojenny.
- Pani jest Polką? - zapytałem. - Przepraszam, może określiłem to zbyt trywialnie,
lwiowianką, katoliczką?
- Po pierwsze, jestem katoliczką, po drugie, lwiowianką, na końcu Polką - wyjaśniła
kobieta. - A pan z Polski przyjechał?
- Tak.
- A tam takiego chleba to nie ma? - ni to spytała, ni to stwierdziła, patrząc na kromkę
w dłoni. - Pan zna Lwów?
- Trochę, ale nie tak jak pani.
Helena podała nam kubki z herbatą i usiadła na schodku poniżej nas.
- Zna pan wzgórze zamkowe? - dopytywała się kobieta. - To z anteną telewizyjną?
- Widziałem je z daleka.
- Przez czterdzieści lat byłam lwowską tramwajarką i teraz mam tak niską emeryturę,
że muszę dorabiać, sprzedawać pocztówki, przewodniki. Wiem, że dziś po południu przyjadą
tu dwa polskie autokary. To nieważne - machnęła ręką, tak jakby rzeczywiście jej przejazd
kilkadziesiąt kilometrów, żeby zarobić parę groszy, był nieważny. - Kiedyś spotkałam tam
dawną Iwowiankę, co mi wiersz o chlebie lwowskim potem przysłała.
Kobieta wyjęła złożoną w czworo kartkę wyrwaną z zeszytu i zaczęła czytać.
Nieraz gdy wieczór gwiazdy zamigocą,
Modląc się cicho, o co? o co? o co?
Gdy Chleba naszego przed tron płynie boski,
On wie, o co się modlę, o chleb lwowski.
Zakończyła czytać ostatnie strofy i maleńka łza spłynęła jej po policzku. Otarła ją
szybko, jakby speszona, że nie potrafiła zapanować nad uczuciami.
- Ja tu w interesach przyjechałam, a wy? - zapytała.
- Szukam śladów pewnego Polaka, który był tu pod koniec XIX wieku -
odpowiedziałem. - A jak zajadę tam, gdzie planuję, to zatańczę na weselu tej panny -
zaśmiałem się.
- Ten Polak jak się nazywał?
Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo podszedł do nas potężnie zbudowany mężczyzna o
twarzy cherubina, ubrany na czarno. Ta twarz kontrastowała z posturą i basowym głosem
przypominającym ludzi z chrypą spowodowaną wcale nie chorobą, lecz mocnymi trunkami.
- Babcię Stanisławę znam, ale państwa widzę pierwszy raz - rzekł na powitanie.
Przedstawiłem się i wyjaśniłem cel wizyty. Ojciec Wincenty zaprosił nas do chłodnego
wnętrza plebanii. Tam opowiedziałem mu o naszych dotychczasowych odkryciach i
domysłach. Duchowny polał nam z dzbanka kompotu z czarnych porzeczek, który sądząc po
butelkach ustawionych w kredensie w kuchni służył także do produkcji win. Usiedliśmy przy
stole przykrytym haftowaną serwetą z wazonem z kwiatami na środku. Ojciec Wincenty
zamyślił się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]