[ Pobierz całość w formacie PDF ]
równo, mocno nadwerężony metal torturowany ciągłymi wibracjami i wstrząsami, skrzypiał i
jęczał niczym w proteście, a kiedy San Andreas wpadał w dolinę, cała konstrukcja nadbudówki
przesuwała się w sposób namacalny. McKinnon oceniał, że boczny ruch najwyższego punktu na
mostku, gdzie sam stał, wynosi każdorazowo od czterech do sześciu cali. Sprawiało to wybitnie
nieprzyjemne wrażenie i pobudzało do myślenia: jak dużego trzeba spadku i jak ostrego kąta
przechyłu, by zadziałała poprzeczna siła tnąca i nadbudówka na zawsze rozstała się z
kadłubem? Zaprzątnięty tą myślą bosman zszedł na dół, do Ulbrichta.
Ulbricht, który na obiad wciął kanapki, popił szkocką i odespał pózniej dwie godzinki, siedział
teraz podparty na koi w cokolwiek filozoficznym nastroju.
- Ten, kto nazwał wasz statek San Andreas , trafił w dziesiątkę - zaczął. - Pan oczywiście wie, że
San Andreas to słynny uskok, znany rejon trzęsień ziemi. - Obłapił bok koi, gdy statek runął w
dolinę i zadrżał nad wyraz niepokojąco. - Czuję się właśnie tak, jakbym przeżywał trzęsienie
ziemi.
- To pomysł pana Kenneta. Pan Kennet miewa czasami dość szczególne poczucie humoru. Jeszcze
tydzień temu nazywaliśmy się Ocean Belle . Kiedy zmieniliśmy kolor z szarego na barwy
Czerwonego Krzyża - białą, zieloną i czerwoną - pan Kennet uważał, że powinniśmy też
zmienić nazwę. Statek został zbudowany w Richmond, w Kalifornii. Richmond leży na uskoku
Haywarda, który jest odnogą San Andreasa. Zdaniem pana Kenneta San Andreas brzmi o
niebo romantyczniej niż Uskok Haywarda . Poza tym sądził, że to zabawne ochrzcić statek
imieniem obszaru potencjalnych katastrof. - Bosman uśmiechnął się.. - Ciekawe, czy nadal go to
bawi.
- Cóż, miał mnóstwo czasu na refleksje od wczorajszego ranka, kiedy to zrzuciłem mu bomby na
głowę. Przypuszczam, że opanowały go niejakie wątpliwości w tej materii. - Ulbricht mocniej
zacisnął dłoń na stelażu koi, gdy San Andreas opadł w kolejną dziurę. - Pogoda nic się nie
poprawia, panie McKinnon?
- Nic a nic. O tym właśnie przyszedłem porozmawiać. Wieje dwunastka. W tych ciemnościach i
przy śnieżycy - zacina jak nie wiem - widoczność jest zupełnie zerowa. Nie ma szans na żadne
pomiary przez długie godziny. Uważam, że o wiele lepiej
byłoby panu w szpitalu.
- Absolutnie nie. %7łeby dojść do szpitala, musiałbym się przebijać przez huragan, nie mówiąc już o
śnieżycy. Człowiek tak osłabiony jak ja? Nie do wyobrażenia.
- Na dole jest cieplej, poruczniku, wygodniej. No i oczywiście nie rzuca tak bardzo jak tutaj.
- Ach Boże, panie McKinnon! %7łe też mógł pan zapomnieć o najważniejszym atucie! Zliczne
pielęgniarki! Dziękuję, nie. Wolę kapitańską koję, by już nie wspomnieć o kapitańskiej whisky.
Prawda oczywiście jest inna: podejrzewa pan, że lada moment nadbudówka może wylecieć za
burtę, i chce mnie pan stąd usunąć, zanim do tego dojdzie, zgadza się?
- Hm... - McKinnon dotknął zewnętrznej grodzi. - Jest ciut niestabilna.
- Pan rzecz jasna zostaje? - Robota na mnie czeka.
- Niewiarygodne! Pan zostaje, to ja też. Muszę bronić honoru Luftwaffe.
McKinnon nie spierał się. Jeżeli odczuwał cokolwiek, to niejasne zadowolenie z decyzji Ulbrichta.
Postukał w barometr i uniósł w górę brew.
- Trzy milibary? - W górę?
- W górę.
- Nadciąga pomoc. Jeszcze jest nadzieja.
- Miną godziny, zanim pogoda się uspokoi, jeśli uspokoi się w ogóle. Nadbudówka i tak może w
każdej chwili odlecieć. A jeżeli nawet nie, to wciąż naszą jedyną nadzieją jest śnieg.
- A jak i śnieg się skończy? - Nadciągną U-booty.
- Jest pan o tym przekonany? - Tak. Pan nie?
- Obawiam się, że ja też, panie McKinnon, ja też...
Trzy godziny pózniej, zaraz po piątej, o wiele wcześniej, niż się McKinnon tego spodziewał,
pogoda zaczęła się uspokajać, z początku prawie niedostrzegalnie, wreszcie w coraz żywszym
tempie. Siła wiatru opadła do stosunkowo łagodnych sześciu stopni, łamiące się chaotycznie
grzywacze z wczesnego popołudnia przegrupowały się w znów rozpoznawalny, falom podobny
wzór. San Andreas płynął teraz właściwie spokojnie, ponieważ pokrywający pokład lód nie
stanowił już zagrożenia , a nadbudówka przestała skrzypieć i jęczeć. Zdaniem bosmana
najlepsze z tego wszystkiego było to, że śnieg, choć nie zacinał już w poziomie jak przedtem,
wciąż jednak sypał jak wszyscy diabli. W głębi serca McKinnon żywił przekonanie, że atak, jeżeli
do ataku dojdzie, nastąpi w ciągu krótkich godzin dnia. Wiedział też jednak, że zdecydowany na
wszystko kapitan U-boota nie zawaha się szturmować i przy świetle księżyca. Z jego doświadczeń
wynikało, że dowódcy U-bootów byli na ogół zdecydowani na wszystko, a tej nocy miał świecić
księżyc. Znieg nie mógłby ich ukryć za dnia, ale w ciemnościach stanowił prawdziwą gwarancję
bezpieczeństwa.
Ruszył do kabiny kapitana, gdzie zastał Ulbrichta ćmiącego drogie hawańskie cygaro - kapitan
Bowen, fajczarz, pozwalał sobie na jedno dziennie - i sączącego równie kosztowną szkocką; jedno i
drugie przyczyniało się niewątpliwie do jego zrelaksowanego nastroju.
- Aaa, pan McKinnon! Już lepiej, prawda? Mam na myśli pogodę. Idzie ku lepszemu z każdą
minutą. Wciąż pada?
- I to jak! Dobrodziejstwo mieszane, jak sądzę. Nie ma mowy o pomiarach, ale przynajmniej
pańscy przyjaciele nie siedzą nam na karku. - Przyjaciele...? Tak... Zastanawiałem się dość
długo, kto tu jest moim przyjacielem. - Machnął ręką, jak gdyby odganiając tę myśl, co jest nie
lada sztuką, gdy w jednej trzyma się szklaneczkę whisky, a w drugiej cygaro. - Czy siostra
Morrison choruje?
- Nie przypuszczam.
- Podobno jestem jej pacjentem. Czas położyć kres temu karygodnemu zaniedbaniu. Człowiek
może się wykrwawić na śmierć.
- Nie dopuścimy do tego. - McKinnon uśmiechnął się. - Zciągnę ją tutaj.
Zadzwonił do szpitala, a kiedy tam dotarł, siostra Morrison była gotowa do drogi.
- Coś się stało? yle się czuje? - dopytywała się.
- Czuje się okrutnie zaniedbany i bredzi o wykrwawieniu się na śmierć. Tak naprawdę jest w
niezłym humorze. Pali cygaro, popija najprawdziwszą szkocką i wygląda na to, że zdrowie mu
dopisuje. Jest tylko znudzony, samotny, może jedno i drugie. Chce z kimś porozmawiać.
- Zawsze może porozmawiać z panem.
- Z kimś nie znaczy z kimkolwiek. Nie jestem Margaret Morrison. Sprytni ci piloci Luftwaffe.
Zawsze może panią wezwać pod pretekstem zaniedbywania obowiązków .
Zaprowadził ją do kabiny kapitana, kazał się wezwać ze szpitala, kiedy będzie gotowa, wziął listy
załogi z kapitańskiego biurka i udał się na poszukiwania Jamiesona.
Spędzili razem prawie pół godziny, przeglądając papiery każdego członka załogi: pokładowego i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]