[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jeszcze nie zatrzymaliśmy się na dobre przed drzwiami, gdy nagle tuż za mną rozległ się męski głos, który
musiał należeć do ochroniarza.
- Proszę się natychmiast zatrzymać! Słyszy pan?!
Stężenie adrenaliny w mojej krwi było tak wysokie, że nawet nie zostawiłem sobie czasu do namysłu,
zadziałałem czysto instynktownie. Odwróciłem się błyskawicznie, wykorzystując jeszcze resztki pędu
pozostałego we mnie po tej szaleńczej jezdzie przez izbę przyjęć, i równie odruchowo zaciskając pięść,
bezbłędnie trafiłem naszego prześladowcę szerokim sierpem w bok głowy.
Nie był szczególnie mocnej budowy ciała, ważył nie więcej niż siedemdziesiąt kilo i mógł mieć najwyżej sto
siedemdziesiąt centymetrów wzrostu. Miał czarne włosy i grube wąsy. Najwyrazniej działał w
przeświadczeniu, że jego szary uniform i szeroki czarny pas z kaburą same za siebie spełnią zadanie, toteż
nie pomyślał, żeby sięgnąć po broń. Nie spodziewał się pewnie, że cokolwiek może mu grozić ze strony
człowieka pchającego staruszka na wózku inwalidzkim.
Był w błędzie.
Zwalił się na szpitalną posadzkę, jakby ktoś go podciął. Z głębi poczekalni doleciał głośny pisk jakiejś
kobiety, ale nie chciałem tracić czasu, by się oglądać w tamtą stronę ani nawet sprawdzać, czy jeszcze ktoś
nas nie goni. Odwróciłem się na pięcie, złapałem uchwyty i wypchnąłem wózek z Claytonem przez drzwi, po
czym zwiozłem go rampą pod same drzwi samochodu.
Wysupłałem kluczyki, wcisnąłem guzik pilota i szarpnięciem otworzyłem drzwi. Pikap był wysoko
zawieszony, musiałem podsadzić Claytona, żeby zdołał się wgramolić na fotel.
Zatrzasnąłem za nim drzwi, okrążyłem maskę, wskoczyłem za kierownicę i prawym przednim kołem
zahaczyłem o wózek inwalidzki, wykręcając tyłem z miejsca parkingowego. Usłyszałem, jak jego rama
zazgrzytała o zderzak.
- Cholera - syknąłem, przypomniawszy sobie, z jaką dbałością Fleming traktował swój samochód.
Ruszyłem z parkingu z piskiem opon i skręciłem w stronę wyjazdu na autostradę. Pochwyciłem jeszcze
widok kilku osób wybiegających z izby przyjęć, które cofnęły się błyskawicznie na widok szarżującego
wielkiego auta. Clayton, który już sprawiał wrażenie wyczerpanego, wymamrotał:
- Musimy wrócić do mojego domu.
- Tak, wiem - odparłem. - Właśnie tam jedziemy. Muszę sprawdzić, dlaczego Vince nie odbiera telefonu,
upewnić się, że wszystko jest w porządku, może nawet zatrzymać Jeremy ego, gdyby się pojawił, o ile już
nie przyjechał.
- A ja muszę coś zabrać - odrzekł Clayton. - Zanim wyruszymy na spotkanie z Cynthią.
- Co?
Machnął lekceważąco ręką.
- Pózniej.
- Na pewno zawiadomią policję - powiedziałem, ruchem głowy wskazując szpital. - Mogę zostać oskarżony o
porwanie pacjenta i znokautowanie strażnika. Pewnie ludzie podadzą gliniarzom opis tego pikapu.
Nie odpowiedział.
Po wyjezdzie na pasmo autostrady prowadzące do Youngstown rozpędziłem wóz do 150 kilometrów na
godzinę i zacząłem nerwowo zerkać we wsteczne lusterko, wypatrując czerwonych i niebieskich błysków
świateł radiowozu. Ponownie wybrałem w komórce numer telefonu Vince a, lecz nadal bez powodzenia.
Akumulatory mojego aparatu były na wyczerpaniu.
Kiedy ujrzałem zjazd do Youngstown, odetchnąłem z ulgą, gdyż byłem przeświadczony, że właśnie na
autostradzie jesteśmy bardziej zauważalni i bardziej narażeni na zatrzymanie przez patrol. Zaraz jednak
naszły mnie obawy, że policja może już czekać pod domem Sloanów. Przecież w szpitalnych archiwach
znajdował się adres porwanego pacjenta, trudno było zatem wykluczyć, że miejscowi gliniarze zdążyli już
tam dotrzeć.
Ale z drugiej strony, który śmiertelnie chory człowiek nie chciałby uciec ze szpitala, żeby móc spokojnie
umrzeć we własnym łóżku?
Dojechałem Main Street do skrzyżowania, skręciłem w lewo i ruszyłem na południe. Kiedy dotarliśmy do
domu Sloanów, okazało się, że wokół niego panuje taki sam spokój, jak w chwili, kiedy odjeżdżałem. W kilku
oknach paliły się światła, honda accord wciąż stała na podjezdzie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]