[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stopnie doprowadziły go do obszernej komnaty na dole wieży. Zatrzymał się na moment -
znajdował się w wartowni. Płomienie pochodni odbijały się w polerowanych pancerzach żoł-
nierzy, lśniły na inkrustowanych rękojeściach ich mieczy. Jedni siedzieli za biesiadnym
stołem, opuściwszy na piersi okryte grzebieniastymi hełmami głowy, inni leżeli bezładnie na
posadzce z lapis-lazuli wśród półmisków i przewróconych bukłaków z winem. Wiedział, że
wszyscy są martwi. Yogah obiecał i dotrzymał słowa straże posnęły na zawsze, muśnięte cie-
niem wielkich, zielonych skrzydeł. Conan nie zastanawiał się, jakie czary utorowały mu drogę
ucieczki - srebrzyste drzwi stały otworem, ukazując szary świt.
Cymeryjczyk zagłębił się w gąszcz ogrodu, a gdy poranny wiatr przyniósł mu rześki
zapach świeżej ziemi, ruszył żwawo jak człowiek zbudzony ze snu. Odwrócił się, by raz jeszcze
spojrzeć na strzelistą wieżę. Czy naprawdę była zaczarowana? Czy też może wszystko to mu
się przyśniło? Nagle zobaczył, że lśniąca budowla chwieje się na tle purpurowego, porannego
nieba, a jej wysadzany klejnotami wierzchołek drży migotliwie we wstającym słońcu. Z
przerazliwym trzaskiem Wieża Słonia rozsypała się w proch.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]