[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Deszcz bił w dach, zacinał w ściany, bulgotał za zawartymi okiennicami wśród ciemnej,
nieprzeniknionej nocy.
Zajechała nareszcie przed ganek żydowska parokonna bryka, a z głębi jej półkoszków
wysiedli obydwoje państwo Rudeccy. On sami został za dużą kaucją uwolniony z więzienia
dzięki staraniom żony ale był chory. Niby to chodził o lasce, lecz wyglądał bardzo
niedobrze i nic nie mówił. Pani Rudecka była także nie do poznania zmieniona. Mało ich
wszystko, co zastali, zdawało się interesować.
Zasłano łóżko panu w jego dawniejszej kancelarii i bez zwłoki się położył. Pani obeszła z
Salomeą izby i zakamarki domu. Spostrzegłszy obcego człowieka w alkierzu swej
wychowanicy, gospodyni domu nie wyraziła zdziwienia ani niechęci. Kiwała tylko głową
zamyślona ponuro, gdy jej rozpowiadano, kto to jest i dlaczego tu leży. Dwaj jej synowie
przepadli w tym powstaniu. Jednego tak rozsiekano, że szczątków nie znalazła. Drugiego
widziała w śmiertelnym gzle z trójkolorową kokardą pod szyją. Patrzała, jak go razem z
towarzyszami broni bez trumny spuszczono w pospólny dół. Trzeci syn był jeszcze kędyś w
polu, nie wiadomo, żywy czy umarły, zdrów czy ranny. I cóż z tego, że gdy jej synowie
włóczeni byli po ugorach zimowych przez zdziczałe konie, nie znalezli dachu nad głową ani
nawet trumiennych desek w tym kraju, za który ponieśli śmierć obcy człowiek doznawał w
ich ojczystym domu opieki i wygody? Wszystko już było jedno jej sercu. Zamyśliła się,
pokiwała głową i odeszła z tej izdebki.
W tym czasie Odrowąż znowu był popadł w chorobę. Pewnej nocy, na dwa tygodnie przed
przyjazdem państwa, Ryfka pukaniem w okna dało znać, że wojsko idzie. Nim zdołano
obudzić kucharza, dwór został otoczony i książę boso i w bieliznie musiał umykać boczną
sionką w ogrody. Pobiegł na górę za folwarkiem i krył się w zaroślach aż do odejścia
żołnierskiej roty. Gdy go znaleziono nazajutrz rano, był przemarznięty do szpiku kości i
prawie nieprzytomny. Dostał silnej gorączki i popadł w ciężką chorobę, o której nie wiadomo
było, jaka jest, bo nie było lekarza, który by ją nazwał. Były dnie i noce, że z gorączki
majaczył. Zdawało się, że zaraz umrze. Gdy obydwoje gospodarstwo wrócili do domu,
choremu było już znacznie lepiej, ale jeszcze stan był zatrważający. Gorączka trzymała. Nic
nie jedząc ani pijąc chory szklanym wzrokiem patrzał w przestrzeń.
79
Pan Rudecki przetrwawszy bezsennie pierwszą noc w swym pokoju wstał wcześnie
następnego dnia mimo upomnień i protestów żony ubrał się w grube buty, w
dawniejsze swoje odzienie i wyszedł z domu. Zstąpiwszy z ganku oglądał wszystko:
rozebrane płoty, ogród, który chwastem zarastał, ślady końskich postojów wokoło dworu,
spalone budynki gospodarskie, co w postaci okopconych słupów sterczały wśród zielem.
Zajrzał do pustej stajni, do pustych obór, pustych dołów kartoflanych. Przypatrywał się polom
niezoranym i niezasianym i całej pustce, która te miejsca osiadła.
Stał tak na gumnie, z uwagą rozglądając się wokoło. Po czym wrócił do mieszkania. Ale
znalazłszy się tutaj, gwałtownie zaniemógł. W złym stanie przeniesiono go na łóżko. Pani
Rudecka poleciła Szczepanowi, żeby za jaką bądz cenę wynajął na wsi lub u %7łydów parę koni
i sprowadził z sąsiedniego miasteczka znanego felczera, który miał wielką w całej okolicy
sławę i praktykę. Nad wieczorem felczer, starozakonny, w podeszłym wieku człowiek,
przyjechał. Oglądając dziedzica Niezdołów, badał stan rzeczy, cmokał ustami. Zalecił spokój
i przepisał rozmaite środki zaradcze. Na gorące prośby panny Salomei obejrzał również
powstańca co uczynił w wielkim strachu i jeszcze większym sekrecie. Znalazł ciężką,
niebezpieczną chorobę. Nie chciał wymienić jej nazwy. Zabronił rozmawiać z
nieszczęśliwym księciem, zbliżać się do niego przestrzegał przed jakimkolwiek jego
wzruszeniem, otwarcie mówiąc, że może go ono zabić. Wreszcie mądrze i tajemniczo
przewracając oczy oświadczył, że jak Pan Bóg da, to obadwaj chorzy mogą jeszcze powrócić
do zdrowia. On sam niewiele tu może poradzić. Z tym odjechał.
Pan Rudecki nie przeżył widoku, który nań czekał w Niezdołach. Po trzech dniach
zakończył życie. Pogrzeb jego był prosty i ubogi, odpowiedni do tego czasu i warunków.
Gromada wiejska nie stawiła się. Tylko paru starszych włościan zajrzało do dworu
popatrzeć na dziedzica, jakby z ciekawości, czy naprawdę umarł. Trumnę zbił wiejski
majster, który zaopatrywał w to ostatnie schronienie sąsiadów wioskowych.
Gdy zwłoki pana Rudeckiego wywieziono na cmentarz parafialny i pochowano, w domu
niezdolskim nastały czasy jeszcze smutniejsze. Lały się nocne łzy wdowy i matki osierociałej.
Splątały się teraz w jedno: niechęć do życia i potrzeba tego życia dla dzieci pozostałych
wstręt do jakiegokolwiek czynu i konieczność zabiegliwej czynności. Znowu szły koleją
rewizje żołnierskie i postoje rozbitków powstańczych.
Obok tego wszystkiego w głuchej pustyni żalu przewijało się wiekuiste złudzenie
wędrówek Dominikowego cienia, który zdawał się ze wszystkiego natrząsać. Wdowa słyszała
wciąż jego kroki, trzaskanie drzwiami, jego śmiech w pustym, dalekim pokoju, za dziesiątymi
drzwiami... Zdawało się jej, że tamten wciąż chichoce z radości, iż się tak wszystko zepsuło w
tym dziedzictwie, w tym domu, w tym szczęściu. Jego męka, nuda życia i dzika śmierć
wzięły odwet. Chadzał tedy nocami po pustym dworze, przesuwał się obok sprzętów, zaglądał
przez szpary uchylonych drzwi, czatował za szafami... Przypatrywał się wszystkiemu i
chichotał do rozpuku zły cień niezdolskiego dworu.
Nadszedł już piękny miesiąc maj, a Józef Odrowąż nie powrócił jeszcze do zdrowia.
80
Wiosenna zieloność okryła rany poszarpanej ziemi. Pióra, liście, szypułki, pokrętne badyle
i wielorakie odmiany barw osłoniły rany ziemi i zalecały się oczom ludzkim. Podobnie jak
wsysały w siebie wilgoć i zgniliznę, tak samo barwami, kształtem i nieskończoną potęgą
swego rozrostu chciały wessać w siebie cierpienie dusz, zniszczyć pamięć o tym, co już padło
i umarło. Na dobro nowego życia rosło i bujało wszystko na stratę śmierci. Słowik śpiewał
nocami nad wodą, w sąsiedztwie wzgórka, pod którym Hubert Olbromski znalazł schronienie.
We dworze niezdolskim inne cokolwiek zaczęło się życie. Pani Rudecka jęła godzić i
przyjmować służbę, parobków, skupować inwentarz, zaprowadzać ład, pracę i rygor w
gospodarstwie. Myślała już o odbudowaniu stodół, obór i spichlerza. Gotowano obiady i
wieczerze. Szczepan stał znowu przy patelni, rondlach i saganach. Miał do dyspozycji
popychadło, brudne dziewczysko, szturmaka od szorowania statków i skubania kurcząt.
Krzyczał na nie dzikim głosem za wszystkie czasy i poszturgiwał je odbijając w dwójnasób
dawną kucharską bezwładzę.
Stosownie do zastarzałego przyzwyczajenia gadał z ogniem, coś mu oświadczał, dowodził,
kłócił się, twierdził i zaprzeczał. Nieraz widocznie ogień bardzo mu się sprzeciwiał, bo stary
tupał krypciami i wygrażał mu pięścią.
Czekano wciąż, że ojciec panny Salomei, stary pan Brynicki, rzeczywisty od wielu lat
gospodarz w Niezdołach, rządca całego majątku, niepostrzeżenie z partii wróci, obejmie
władzę, zaprowadzi na nowo porządek, nastawi i w ruch puści cały ten wielki, dawny zegar
[ Pobierz całość w formacie PDF ]