[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chanka, by nie przyjeżdżał.
- Tak, nie wątpię - skwitował krótko.
- Idz na kawę. Niedługo do ciebie dołączę.
- Nie, zaczekam.
- W takim razie przestań wymachiwać swoim numerkiem, zaraz
okaże się, że zostałeś szczęśliwym właścicielem kartonu starych
garnków. Daj go lepiej mnie.
Bez sprzeciwu oddał jej numerek i obserwował, jak chaotycznie
i bez powodzenia licytuje karton za kartonem.
- Co ty wyprawiasz? - szepnął. - Chcesz to kupić, czy nie?
- Za odpowiednią cenę - odparła z uśmiechem.
Postukała numerkiem o kolano, gdy licytowano kolejny karton
niezbyt cennej starej porcelany. Zalicytowała raz, potem znów. Jej
rywal, siedzący kilka rzędów dalej po drugiej stronie, znów podbił
cenę. Wydawało się już, że Daisy straciła zainteresowanie, ale gdy li-
cytator zamierzał po raz ostatni uderzyć młotkiem, nagle podniosła
numerek, jednocześnie wolno zakładając nogę na nogę. Nim jej prze-
ciwnik ochłonął z wrażenia, karton był jej.
- Chodzmy, to już koniec - powiedziała wesoło.
- Jestem pod wrażeniem - rzekł Robert, patrząc na nią z podzi-
wem. - To był najbardziej spektakularny przykład kobiecej przebie-
głości, jaki w życiu widziałem.
- Daj spokój! Ten facet łypał na mnie pożądliwym okiem przez
cały ranek.
- A czego się spodziewałaś? Ta spódnica jest tak krótka, że pra-
wie odsłania majtki. No i jeszcze te czarne pończochy...
- Rajstopy, dla ścisłości. Pończochy za bardzo przyciągałyby
wzrok.
- Cieszę się, że to rozumiesz. - Chwycił ją za ramię, gdy się od
niego odsunęła. - Ale co ty wykombinowałaś?
- Ja? - Spojrzała na niego wzrokiem niewiniątka. - Musisz jesz-
cze zapłacić rachunek, Robercie. Ten ostatni karton został wylicyto-
wany w twoim imieniu.
Robert chętnie polemizowałby z tym poglądem, ale w końcu z
rezygnacją wyjął książeczkę czekową i zapłacił za karton brudnych
naczyń kuchennych.
- I co dalej? - zapytał.
- Idz po samochód, a potem ulokuj to pudło na tylnym siedze-
niu. Bardzo ostrożnie. Rozwiązałam ci problem prezentu urodzino-
wego.
- Co to jest? - Robert zaniósł pudło na górę do mieszkania Da-
isy i teraz przyglądał się z dezaprobatą niezbyt pięknemu naczyniu,
które trzymała w ręce.
- To siedemnastowieczne naczynie w stylu kakiemon oryginalne
japońskie - wyjaśniła.
- %7łartujesz?
- Ani trochę. - Ostrożnie ustawiła naczynie na przykrytym ser-
wetą kuchennym stole. - Teraz jestem tego pewna.
- George Latimer tego nie zamówił?
- Poinformowałam George'a o tej okazji, ale mi nie zaufał.
Zresztą, ty to kupiłeś.
- Skoro już mowa o pieniądzach, zwrócę ci za hotel, przynaj-
mniej połowę... - odpowiedział.
- Nie ma potrzeby. To była rezerwacja na koszt Latimera. Za cie-
bie nie wzięli ani grosza, choć nie wiem dlaczego. Recepcjonistka
powiedziała, że w tych okolicznościach nie będzie dodatkowych
opłat. - Zmarszczyła brwi. - Właściwie, w jakich okolicznościach?
Robert przyłożył koniuszek kciuka do jej czoła.
- Nie marszcz brwi powiedział. Musiał jakoś odwrócić jej
uwagę. A potem, ponieważ wydawało mu się, że cały świat skurczył
się do tego małego kawałeczka ciepłej, tętniącej życiem skóry, odsu-
nął kciuk i pocałował małą zmarszczkę na jej czole. Szare oczy Daisy
rozszerzyły się i pociemniały. Przez krótką chwilę, gdzieś głęboko w
sercu, Robert poczuł, że cały świat mógłby się zmienić, gdyby on
wypowiedział teraz te dwa najważniejsze słowa. Niestety, był pe-
wien, że Daisy nie potraktowałaby jego wyznania poważnie. Zamiast
tego więc zmusił się do uśmiechu. - Zawsze trzeba się uśmiechać -
dodał.
- Matka Ginny nie darowałaby mi, gdybym nie uśmiechała się
na ślubnej fotografii. - Zmiech Daisy wydawał się wymuszony. Drżą-
cą dłonią dotknęła rozpalonego czoła.
Robert chciał chwycić ją za rękę, objąć ramionami i mocno
przytulić. Ale nie starczyło mu odwagi.
- Muszę już iść. - Podniósł porcelanowe naczynie. - Możesz mi
to zapakować?
- Nie, zostaw. Ja je wyczyszczę i ładnie zapakuję. Mężczyzni
nie potrafią pakować prezentów.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]