[ Pobierz całość w formacie PDF ]
boa, należało podejść do latanii, rozgarnąć liście i wsunąć między nie głowę na tyle głęboko, by
widzieć nasadę, a przy tym mocno trzymać zielony wachlarz, żywiąc nadzieję, że łodygi nie
wyślizną się człowiekowi ze spoconych dłoni, co mogłoby spowodować obrażenia lub ślepotę.
Drugi gatunek węża, ryjący boa, żyje pod ziemią i aby go znalezć, trzeba przekopywać,
niczym dzik w dąbrowie, płytką warstwę gleby wokół palm. Na pozór to również powinno być
łatwe ale nie było, ponieważ uschnięte liście latanii, choć zbrązowiały i opadły, nadal trzymały
się łodygami macierzystego drzewa, tworząc w ten sposób coś w rodzaju sprężystego brunatnego
namiotu wokół podstawy każdego pnia, i należało je usunąć, zanim się zaczęło grzebać w ziemi.
Eufemizmem byłoby stwierdzenie, że przy takiej pracy człowiek musi się napocić i chce mu się
pić. Pot spływał ze mnie strumieniami, a jednocześnie ciało płonęło mi z gorąca, język zaś
zdawał się ocierać o ściany jaskini obitej bardzo starą i kompletnie wysuszoną irchą. Tuf był tak
rozgrzany, że można by na nim usmażyć jajko. %7łar spadał z góry niczym fizyczny cios, odbijał
się rykoszetem od podłoża i buchał w twarz jak ognisty podmuch z odlewniczego pieca. Po
przejściu stu jardów wypociliśmy więcej wilgoci, niż powinno jej zawierać przeciętne ludzkie
ciało.
Najbardziej wyczerpujące było to, że nigdy nie szło się po równym terenie. Człowiek natężał
mięśnie, aby wspiąć się na zbocze albo by się z niego nie zsunąć. Nawet idąc po linii prostej,
miało się wrażenie, że jedna noga jest krótsza niż druga. Po dwóch godzinach poszukiwań
usiedliśmy na chwilę, żeby zwilżyć spragnione gardła i zjeść pomarańcze. Poznawszy nieco
lepiej warunki polowania na Krągłej Wyspie, przekonaliśmy się, że lepiej brać z sobą
pomarańcze niż ciężkie butelki z wodą, ponieważ owoce dostarczały oprócz płynu także
pożywienie i pozostawiały uczucie świeżości w zalepionych ustach.
Słońce wzeszło tymczasem wyżej i łypało na nas złowrogo znad wypukłej skorupy, niczym
monstrualne czerwone oko gigantycznego smoka. Wiedzieliśmy, że lada chwila zrobi się zbyt
gorąco, by kontynuować poszukiwania. Zeszliśmy o pięćdziesiąt stóp niżej i ruszyliśmy
z powrotem do obozu, rozglądając się po drodze. Rozsunąłem liście latanii po raz chyba
tysięczny i dostrzegłem coś, co wydało mi się ogonem telfarii. Już chciałem przejść do
następnej palmy, gdy nagle pomyślałem sobie, że warto się upewnić, czy to rzeczywiście
telfaria. Po krótkich zmaganiach z zielonym wachlarzem znalazłem odpowiedni punkt
obserwacyjny.
Zamiast telfarii ujrzałem dorosły, piękny okaz węża boa, który zwinął się w ciasny kłębek
u nasady liści, w miejscu w którym łodygi tworzą zwarty krąg. Ociężały wąż nie przejawiał
najmniejszych oznak lęku. Jedyną częścią ciała, za którą mogłem go złapać, był sam koniuszek
ogona. Uznałem to za posunięcie pod każdym względem nieodpowiednie. Po pierwsze, ogon był
cienki i nawet gdybym go nie urwał, mogłem skaleczyć stworzenie. Po drugie, schwytany za
ogon boa mógł mnie ugryzć. Nie byłoby to dla mnie grozne, zwłaszcza że miał bardzo mały
pysk, ale nie chciałem, aby połamał kruche zęby na mojej ręce i nabawił się ropiejących
wrzodów. Był zbyt cenny, by podejmować takie ryzyko. Wolałem nie zmieniać pozycji i nie
płoszyć zdobyczy, zawołałem więc do Johna, który tkwił przy jednej z latanii głową w dół,
niczym nurkująca kaczka:
John! Mam tu węża, chodz mi pomóc!
Wynurzył się z wnętrza palmy podrapany, rozczochrany i spocony, w zaparowanych
okularach. Otarł czoło.
Przykro mi odkrzyknął ale mam tu sto pięćdziesiąt innych i muszę się nimi zająć!
Nie wygłupiaj się! Mówię poważnie!
Naprawdę? upewnił się John i ruszył biegiem w moją stronę, potykając się i ślizgając.
Dotarł do mnie zadyszany.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]