[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Gadanina, gadanina, gadanina. Przynajmniej na chirurgii coś się działo.
Interniści co prawda podkreślali, że wycinamy to, czego nie możemy wyleczyć, w
czym mieli trochę racji. My replikowaliśmy, że czasami wycięcie jest
najlepszym lekarstwem. Spory trwały na okrągło, zawsze prowadzone w
przyjaznej, nawet humorystycznej atmosferze, chociaż ich materia była bardzo
poważna.
Wbijanie się w kolejny czysty ubiór było jak déja vu. Zaczynałem z tym żyć.
Brakowało średniego rozmiaru, więc zakładałem duży, a troki od spodni mogłem
dwukrotnie owinąć w pasie. Następnie przez wahadłowe drzwi wchodziło się na
salę operacyjną. Przy zakładaniu brezentowych butów zawsze patrzyłem na
tablicę ogłoszeń, żeby się zorientować, kto operuje. Aha, tym razem nie kto
inny, jak Wszechmocny Kardiochirurg. Ale cóż on tu robi? Operacja dotyczyła
"brudnego ropnia brzusznego", a Wszechmocny przeważnie operował klatkę
piersiową. Dawno jednak przestałem się czemukolwiek dziwić.
Podniosłem wzrok. Zauważył mnie i przyjaźnie pozdrowił po imieniu. Mimo to nie
mogłem zmniejszać czujności.
To był tylko pierwszy ruch, łaskawy gest na początku spektaklu, szczególnie że
musiał krzyczeć przez połowę długości korytarza, żeby wszyscy zobaczyli, jaki
jest przyjacielski i jaki ma świetny humor.
Niechętnie wspominam, jak wraz z lekarzem na specjalizacji byliśmy wyznaczeni
do operacji serca z dwoma takimi właśnie chirurgami. Ci faceci, zupełnie
podobni w sposobie zachowania i ukryci za maskami, dali się rozróżnić po
sylwetce - jeden był znacznie grubszy od drugiego.
Początek przebiegł bez zakłóceń, były nawet uprzejmości; poklepywanie po
plecach. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, jeden z chirurgów zaczął przytykać
lekarzowi, że dał krew pacjentowi umierającemu na raka płuc. Fakt, decyzja
była dyskusyjna, ale nie na tyle poważna, żeby wyciągać wszystko wobec
zebranych. Było oczywiste, że chciał podbudować swój wizerunek i pochwalić
samego siebie. Tak to trwało przez całą operację; pochwały, nagany, wszystko
przesadzone, aż doszliśmy do szalonego crescendo inwektyw, które stopniowo
wygasło i powrócił dobry humor. Przypominało to dom wariatów.
Jest coś takiego u większości chirurgów - swego rodzaju niemożliwe do
określenia na pół bierne, na pół agresywne podejście do życia. W jednej chwili
jesteś bliskim i cenionym przyjacielem, a zaraz - kto to wie? Wyglądało to
prawie tak, jakby czekali w zasadzce, aż przekroczysz niewidzialną granicę, by
obrzucić cię gradem obelg.
Może jest to naturalny skutek systemu, końcowy rezultat zbyt dużego napięcia i
konieczności tłumienia go przez zbyt wiele lat szkolenia.
Miałem podobne odczucia. Stażysta, który chce do czegoś dojść, musi nauczyć
się milczeć. Później, już po stażu, pobiera lekcję, która staje się częścią
jego wnętrza. W głębi jest cały czas rozgniewany. Nieważne, jak oczyszczająco
mogłoby zadziałać powiedzenie, żeby się wypchać. Ja tego nie robiłem i nikt
inny też nie.
Gdy jest się na świeczniku, zawsze chce się być docenionym, a to zmusza do
swoistej gry.
W tej grze strach żyje w symbiozie z gniewem. Ta część, którą stanowi strach,
jest bardziej złożona. Na stażu żyje się ciągle pod strachem; przynajmniej ja
tak żyłem. Po pierwsze, jak mały dobry humanista, żyjesz w obawie przed
popełnieniem błędu, gdyż może on zaszkodzić pacjentowi, a nawet kosztować go
życie. Przez sześć miesięcy stan pacjenta może się pogorszyć, ale staje się on
dla ciebie mniej ważny, bo w tym czasie zmieniłeś już podejście do tego, co
robisz. Nabrałeś przekonania, że żadnemu stażyście nie grozi cofnięcie prawa
wykonywania zawodu z powodu oficjalnej dezaprobaty jego działań, niezależnie
od tego, jak bardzo byłby niekompetentny czy niedouczony. Niedozwolone jest
natomiast poddawanie krytyce samego systemu. Nie liczy się to, że jesteś
wyczerpany albo niezbyt pojętny, albo w ogóle nic ci nie wchodzi do głowy i
byłeś nadmiernie wykorzystywany. Jeśli chcesz dobrej posady, a ja bardzo
chciałem, wszystko przyjmujesz bez szemrania.
Mnóstwo dobrze zapowiadających się gości czekało tylko na zajęcie twojego
miejsca. Podciągałem retraktory, przytrzymywałem nogi i robiłem inne gówna. A
cały czas zżerał mnie gniew. Większość z nas nie wierzyła w żadne teorie
historyczne na temat diabła czy znaczenia grzechu pierworodnego; wiedzieliśmy,
że ci starzy ramole, których nienawidzimy, musieli kiedyś być tacy jak my.
Najpierw idealiści, później gniewni, później zrezygnowani i w końcu cholernie
żałosni.
Gniew i frustracja tłumione przez długie lata objawiały się ogromem pobłażania
samemu sobie. Czyim kosztem? Kto będzie następny? Cierpieliśmy za grzechy
ojców i dziadów, my, dzieci systemu. Czy to będzie mnie dotyczyć? Chyba tak.
Już się właściwie zaczęło, bo zostawiłem za sobą idealizm akademii medycznej.
Nie dziwiło mnie, że wśród chirurgów jest tak mało dżentelmenów; najbardziej
zastanawiało mnie to, że żaden z lekarzy nie jest w pełni istotą ludzką.
Na pewno nie był nią Wszechmocny, z którym właśnie miałem się zetknąć. Klepnął
mnie po ramieniu i zaczął wypytywać o wszystko. Było to tak, jakby chciał mi
dać cukierka albo pocałować moje dziecko, niczym skorumpowany polityk
zbierający głosy wyborców. Zbierał punkty jaźni. Byłem tak zmęczony, że
zupełnie nie reagowałem na to, co robi czy mówi. Ze zwieszoną głową powoli
przygotowywałem się do operacji. Założyłem ubiór operacyjny, później rękawice.
Sceneria wokół mnie była zupełnie nierzeczywista. Głos chirurga huczącego o
wszystkim i o niczym był o kilka decybeli głośniejszy od pozostałych. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • souvenir.htw.pl