[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ralf zamknął podpuchłe oko.
Zabrali nam ogień.
W głosie jego zabrzmiała wściekłość. Ukradli!
To oni rzekł Prosiaczek. Oślepili mnie. To Jack Merridew. Zwołaj
zebranie, Ralf, musimy postanowić, co robić.
Zebranie dla nas samych?
Nic nam nie pozostało innego. Sam, chodz, będę się ciebie trzymał.
Poszli ku granitowej płycie.
Zatrąb, Ralf rzekł Prosiaczek. Zatrąb, jak najgłośniej potrafisz.
Las zawtórował echem, ptactwo wzbiło się z krzykiem w powietrze, tak jak
owego pierwszego poranka przed wiekami. Po obu stronach płyty plaża była pu-
ściuteńka. Z szałasów wyszło kilku maluchów. Ralf usiadł na wypolerowanym
pniu. Trzej chłopcy stali przed nim. Skinął głową i Samieryk usiadł obok niego.
Ralf wsunął konchę w Prosiaczkowe ręce. Ten wziął ostrożnie połyskliwy przed-
miot i patrzył na Ralfa.
No gadaj!
128
Wziąłem tę konchę, żeby to powiedzieć. Jestem teraz ślepy i muszę odzy-
skać swoje okulary. Stały się okropne rzeczy na tej wyspie. Głosowałem na ciebie
na wodza. Jesteś jedyny, który tu cokolwiek zrobił. Więc teraz zabierz głos, Ralf,
i powiedz nam, co. . . Bo inaczej. . .
Urwał pociągając nosem. Ralf zabrał mu konchę.
Trzeba nam tylko ogniska. Prawda, jakie to proste? Zwykłego dymu, żeby
móc ocaleć. Nie jesteśmy przecież dzikusami. A tego dymu nie ma. Każdej chwili
może przepływać okręt. Pamiętacie, jak on poszedł sobie polować i ognisko zga-
sło, i właśnie przepływał okręt? A oni wszyscy myślą, że on najbardziej nadaje
się na wodza. Potem stało się to. . . to. . . i to także jego wina. Gdyby nie on, nigdy
by nie miało miejsca. Teraz Prosiaczek nic nie widzi. Przyszli, zakradli się. . .
głos Ralfa stał się piskliwy zakradli się po nocy i zabrali nam ogień. Ukradli.
Gdyby poprosili, dalibyśmy im sami. Ale ukradli i teraz nasze ognisko się nie pa-
li, i już nigdy się nie uratujemy. Rozumiecie? Dalibyśmy im ogień sami, ale oni
woleli ukraść i. . .
Urwał, bo ta zastawka w mózgu znowu zaskoczyła. Prosiaczek wyciągnął ręce
po konchę.
Co zamierzasz zrobić, Ralf? Bo to, co mówisz, to tylko gadanie, a nie
postanowienie. Chcę odzyskać swoje okulary.
Właśnie myślę. Gdyby tak pójść do nich, ale przyzwoicie, najpierw się
umyć i uczesać. . . ostatecznie nie jesteśmy dzikusami, a sprawa ocalenia to wcale
nie zabawa.
Otworzył zapuchłe oko i spojrzał na blizniaków.
Doprowadzimy się do porządku i pójdziemy. . .
Powinniśmy wziąć włócznie rzekł Sam. Prosiaczek też.
. . . bo mogą nam się przydać.
Ja trzymam konchę!
Prosiaczek podniósł w górę muszlę.
Możecie sobie wziąć włócznie, jeżeli chcecie, ale ja nie wezmę. Bo i po co?
I tak będziecie musieli mnie prowadzić jak psa. Tak, śmiejecie się. Zmiejcie się
dalej. Są tu tacy na tej wyspie, co się śmieją ze wszystkiego. I co z tego wyszło? Co
sobie o tym pomyślą starsi? Simon zamordowany. A gdzie ten maluch z myszką
na twarzy? Kto go pózniej widział?
Prosiaczku! Zaczekaj!
Trzymam konchę. Pójdę do tego Jacka Merridewa i powiem, co o nim
myślę.
Lepiej uważaj.
A co gorszego może mi zrobić po tym, co dotychczas zrobił? Już ja mu
nagadam. Pozwól mi, Ralf, zabrać konchę. Pokażę mu, że nie wszystko ma. Prze-
rwał na chwilę i spojrzał na mgliste postacie przed sobą. Słuchał go wydeptany
w trawie kształt dawnego zgromadzenia.
129
Pójdę do niego z konchą w rękach. Wyciągnę ją przed siebie. Spójrz, po-
wiem, jesteś silniejszy ode mnie i nie masz astmy. Masz, powiem, dwoje zdro-
wych oczu. Ale nie proszę cię, żebyś mi oddał okulary, nie proszę o żadną łaskę.
Nie proszę cię, żebyś się zlitował, bo jesteś silniejszy, ale bo tak należy. Powiem,
musisz mi oddać moje okulary. Prosiaczek umilkł, zaczerwieniony i drżący. Szyb-
ko oddał Ralfowi konchę, jakby chcąc jej się najspieszniej pozbyć, i otarł z oczu
łzy. Otaczały ich zielone blaski, a koncha leżała u stóp Ralfa, biała i delikatna. Na
jej łagodnej krzywiznie błyszczała niby gwiazda łza, której Prosiaczek nie zdołał
powstrzymać. W końcu Ralf wyprostował się i odgarnął włosy.
Dobra. To znaczy. . . możesz spróbować, jeśli chcesz. Pójdziemy z tobą.
Będzie wymalowany rzekł Sam bojazliwie. Wiecie, jaki jest, gdy
się. . .
. . . nie będzie się nami przejmował. . .
. . . a jak się wścieknie, to po nas. . .
Ralf spojrzał spode łba na Sama. Przypomniał sobie mgliście, co mu powie-
dział kiedyś Simon.
Nie bądz głupi rzekł. I zaraz dodał szybko: Idziemy.
Wyciągnął konchę do Prosiaczka, który poczerwieniał, tym razem z dumy.
Musisz ją nieść.
Wezmę ją, jak już będziemy gotowi. . .
Prosiaczek szukał słów, które by wyraziły jego gorącą chęć niesienia konchy
na przekór wszystkiemu.
Z przyjemnością ją poniosę, Ralf, tylko musicie mnie prowadzić.
Ralf położył konchę na wyślizganym pniu.
Zjedzmy coś i szykujmy się do drogi.
Poszli ku spustoszonym drzewom owocowym. Prosiaczkowi trzeba było po-
dawać owoce, bo inaczej musiał ich szukać po omacku. W czasie jedzenia Ralf
myślał o popołudniu.
Będziemy tacy, jak kiedyś. Umyjemy się. . .
Sam przełknął owoce i zaprotestował.
Przecież co dzień się kąpiemy!
Ralf spojrzał na stojących przed nim brudasów i westchnął.
Powinniśmy się uczesać. Tylko że mamy za długie włosy.
Ja mam w szałasie obie skarpetki powiedział Eryk możemy wciągnąć
je na głowy jak czapeczki.
Możemy poszukać czegoś rzekł Prosiaczek żeby związać włosy z ty-
łu głowy.
Jak dziewczyny!
Nie. Co to, to nie.
No, to musimy iść tak, jak jesteśmy powiedział Ralf oni nie będą od
nas lepsi.
130
Eryk wykonał gest, jakby chciał ich powstrzymać.
Ale będą wymalowani! Wiecie, jak to jest. . .
Kiwnęli głowami. Rozumieli aż za dobrze, jak te maskujące barwy wyzwalają
dzikość.
My się nie wymalujemy powiedział Ralf bo nie jesteśmy dzicy.
Blizniacy spojrzeli na siebie.
Ale może. . .
Ralf krzyknął:
%7ładnego malowania!
Wytężył pamięć.
Dym powiedział potrzebny nam dym.
Natarł gwałtownie na blizniaków.
Mówię: "dym"! Musimy mieć dym.
Zrobiło się cicho i słychać było tylko brzęczenie pszczół. Potem Prosiaczek
powiedział uprzejmym tonem:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]