[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie był, ponieważ bronienie go to sprawa być czy nie być.) Który zatwierdził,
przypieczętował i kontrasygnował darowiznę własną ręką w swoim złotym tepee w dalekim
Wassi Town, także nic nie wiedząc o nafcie: tak by kiedyś bezdomni potomkowie
wydziedziczonych syci trunku i pogrążeni we wspaniałym otępieniu mogli przemierzać te
pełne kurzu przestrzenie wyznaczone ich kościom na spoczynek w specjalnie zamawianych
szkarłatnych karawanach i wozach strażackich.
Oto Compsonowie:
QUENTIN MACLACHAN. Syn drukarza z Glasgow, sierota, wychowany przez rodzinę
matki w górach Perthu. Uciekł z Culloden Moor do Karoliny ze szkockim obosiecznym
mieczem i tartanem, który nosił w dzień, a pod którym sypiał w nocy, i z niczym więcej. W
wieku osiemdziesięciu lat, pamiętając, że już raz walczył przeciwko angielskiemu królowi i
przegrał, nie chciał popełnić powtórnie tego samego błędu i uciekł znowu pewnej nocy 1779
roku ze swym nowo narodzonym wnukiem oraz tartanem (miecz zaginął bowiem razem z
ojcem wnuka, a jego synem, walczącym w jednym z oddziałów Tarletona na pobojowisku w
Georgii mniej więcej przed rokiem) do Kentucky, gdzie pewien sąsiad nazwiskiem Boon albo
Boone już założył osiedle.
KAROL STUART. Zdegradowany i wyjęty spod prawa w swoim angielskim regimencie.
Uznany za zabitego i pozostawiony na bagnisku Georgii przez własną wycofującą się armię, a
potem przez nadchodzącą armię amerykańską, przy czym obie się myliły. Miał wciąż jeszcze
ze sobą ów miecz, nawet wówczas, kiedy na wystruganej z drzewa sztucznej nodze dogonił
wreszcie swego ojca i syna w cztery lata pózniej w Harrodsburgu w stanie Kentucky w sam
czas, żeby pogrzebać ojca i cierpieć na długotrwałe rozdwojenie jazni, gdyż wciąż starał się
być nauczycielem szkolnym, czego, jak mu się wydawało, pragnął, aż wreszcie dał temu
spokój i stał się hazardzistą, jakim w istocie rzeczy był każdy Compson chociaż żaden nie
zdawał sobie z tego sprawy jeśli tylko miał naprawdę nóż na gardle. Udało mu się
wreszcie postawić na szalę nie tylko własną głowę, ale bezpieczeństwo swojej rodziny i
czystość nazwiska, jakie miał po sobie zostawić, gdy przyłączył się do konfederacji, której
przewodził pewien jego znajomy nazwiskiem Wilkinson (człowiek o dużym talencie,
wpływach, rozumie i możliwościach), a która była spiskiem, mającym na celu secesję całej
Doliny Missisipi od Stanów Zjednoczonych i przyłączenie jej do Hiszpanii. Uciekł, kiedy
sprawa spaliła na panewce (co mógł przewidzieć każdy z wyjątkiem Compsona nauczyciela),
jako jedyny ze spiskowców, który musiał zbiec z kraju: a to nie na skutek zemsty czy kary
rządu, który i usiłował rozbić, ale nagłego, wściekłego zwrotu w postawie swoich byłych
towarzyszy, teraz oszalałych z trwogi o własne bezpieczeństwo. Nie został wygnany ze
Stanów Zjednoczonych, mówił o sobie jako o człowieku bez ojczyzny, powodem tego
wygnania był nie sam fakt zdrady, ale to, że dokonywał jej tak gadatliwie i głośno, paląc
słowami każdy most za sobą, nim jeszcze doszedł do miejsca, w którym należało budować
następny; tak więc nie komendant żandarmerii ani nawet władze administracyjne, ale sami
jego byli towarzysze zainicjowali akcję, by usunąć go z Kentucky i Stanów Zjednoczonych, a
gdyby go schwytali, to usunęliby go zapewne i z tego świata. Uciekł nocą, zabierając ze sobą,
zgodnie z tradycją rodzinną, syna, stary szkocki miecz i tartan.
JAZON LYCURGUS. Zapewne pod presją wyszukanego imienia nadanego mu przez
sardonicznego, zgorzkniałego, nieposkromionego ojca z drewnianą nogą, który być może w
dalszym ciągu wierzył w głębi serca, że w istocie rzeczy najbardziej pragnął być
nauczycielem literatury klasycznej, nadjechał pewnego dnia 1811 roku traktem na Natchez z
parą pięknych pistoletów i jedną nędzną sakwą na drobnej klaczy o nieco zbyt wklęsłym
brzuchu, lecz o mocnych ścięgnach, która potrafiła przebiec pierwsze ćwierć mili w czasie
krótszym niż pół minuty, a następne ćwierć w niewiele dłuższym, chociaż na tym koniec. Ale
to wystarczało. Dojechał do placówki agenta handlującego z Czikasawami w Okatoba (która
w 1860 roku nazywała się jeszcze Stare Jefferson) i już nie ruszył dalej. W sześć miesięcy
pózniej został pomocnikiem agenta, a po roku jego wspólnikiem, chociaż oficjalnie był ciągle
pomocnikiem, a w istocie właścicielem połowy czegoś, co stało się już sklepem
wielobranżowym pokaznych rozmiarów, wyposażonym za wygrane, zdobyte przez klacz w
wyścigach z końmi młodych ludzi Ikkemotubbe, wyścigach, które on, Compson, zawsze
przezornie ograniczał do ćwierci mili albo najwyżej jednej trzeciej; w następnym zaś roku
właścicielem drobnej klaczy był już Ikkemotubbe, zaś Compson stał się posiadaczem dobrej
kwadratowej mili ziemi, która kiedyś będzie leżała niemal w samym centrum miasta
Jefferson, wówczas porosłej lasem i w dwadzieścia lat pózniej też porosłej drzewami, ale
przypominającej już raczej park niż las, i wyposażonej w chaty niewolników, stajnie, ogrody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]