[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przeglądu doniesień agencyjnych. To potrafiłby zrobić nawet średnio rozgarnięty stażysta po
odpowiednim przyuczeniu. Program z prowadzącym w tytule musi mieć charakter osobisty.
Taki był też Zwiat według Jacka . Gospodarz cały dzień przeszukiwał serwisy internetowe
w poszukiwaniu rzeczy, które umknęły uwadze polskich kolegów po fachu, a po południu
plon swoich poszukiwań przedstawiał widzom. Były tam rzeczy śmieszne i straszne. Makabry
i ciekawostki. Do obejrzenia tylko u Jacka, tylko na antenie TVN24.
Taki styl przygotowywania programu gwarantuje świeżość i nowatorskie spojrzenie,
ale niestety jest też nieco ryzykowny. Jedno niesprawdzone czy opacznie zrozumiane
doniesienie, jedna błędna interpretacja czy niedokładne tłumaczenie i wpadka gotowa. Na
ogół udawało się ich uniknąć, ale jeden raz nie. I była to wpadka bardzo wysokich lotów.
Najpierw krótka dygresja.
Jacek Pałasiński - jak zresztą bardzo wiele osób pracujących w telewizji - nie jest
telemaniakiem. Nie ogląda ogłupiających programów rozrywkowych, z rzadka zerka na
seriale, a na filmy chodzi do kina. Ze mną jest podobnie. W domowym telewizorze - o ile
w ogóle jest włączony - najczęściej lecą serwisy informacyjne, czym pewnie pozbawiam
swojego synka możliwości zapoznania się z bardzo edukującym przekazem stacji
kreskówkowych lub zabawnym do bólu repertuarem TVP Rozrywka. No cóż, trudno.
Przynajmniej może będzie bardziej w świecie oblatany. Wróćmy jednak do świata Jacka,
w którym produkty Hollywood nie goszczą zbyt często.
Poranny program TVN24, w nim redaktor ma wejście na żywo zapowiadające, co dziś
ciekawego przynosi dzień na świecie. Czasu na zweryfikowanie podawanych informacji nie
ma zbyt wiele. Przygotowując się do wejścia, Pałasiński odbiera maila. Kolega podsyłający
co jakiś czas różne ciekawostki tym razem zachęca do obejrzenia niesamowitych zdjęć
z brazylijskiej gazety. Klik... no faktycznie! Zdjęcia porażające. Widać ujęty z kabiny
pasażerskiej rozpadający się samolot z urwanym ogonem, ludzie przypięci do foteli kurczowo
trzymają maski tlenowe, z tyłu kogoś właśnie wysysa przez dziurę. Tragedia! Wszystko
jeszcze nieco rozmyte i roztrzęsione. Podpis informuje, że są to zdjęcia znalezione na karcie
pamięci telefonu należącego do aktora - jednej z ofiar katastrofy samolotu, który niedawno
rozbił się nad amazońską dżunglą. Sensacja! I to na skalę światową - czegoś takiego jeszcze
nikt nie pokazywał w mediach!
I tu czujność trochę redaktora zawiodła, bo można przyjmować zakłady, że taka
sensacja błyskawicznie obiegłaby jednak świat... No ale cóż. Jest poranek, czas goni. Jeszcze
tylko szybkie sprawdzenie w portugalskiej wersji Google. Jest potwierdzenie, sporo
brazylijskich portali publikuje te zdjęcia. No dobrze. Trzy, dwa, jeden - jesteś. Zapala się
czerwona lampka na kamerze w studiu, sensacja leci w świat. Jacek Pałasiński pokazuje
dramatyczne zdjęcia, okraszając je mrożącą krew w żyłach historią. Widzowie patrzą jak
osłupiali. Zwłaszcza ci, którzy oglądają bardzo wówczas popularny amerykański serial Lost
(Zagubieni). Doskonale widzą przecież, że to po prostu kilka wyciętych kadrów z pierwszego
odcinka, w którym samolot rozbija się nad wyspą na Pacyfiku. Koniec wejścia na żywo,
prowadzący wraca do pokoju. Tu komputer już nie nadąża z odbieraniem kolejnych maili od
ubawionych widzów. No cóż. Nie da się już z tym nic zrobić. Poszło w świat. W następnym
wejściu Pałasiński wszystko odwołuje i wyprostowuje. Co jednak ciekawe, news raz
puszczony w świat żyje dalej. Tydzień pózniej te same zdjęcia pokazała telewizja z Boliwii.
Tym razem już jednak nie przedstawiały katastrofy nad Amazonką, o nie. Boliwijczycy byli
jeszcze lepsi. Poinformowali, że są to jedyne zdjęcia z pokładu Airbusa linii Air France, który
wpadł do oceanu w trakcie lotu z Rio do Paryża.
ZA, A NAWET PRZECIW
Fakty prasowe podzielić można z grubsza na te stworzone świadomie, od początku do
końca wymyślone i te powstające nieświadomie, w wyniku pomyłki, niezrozumienia bądz
przejęzyczenia. O ile w kalendarzu nie mamy dziś pierwszego kwietnia, większość należy do
typu drugiego. Dziennikarze nie są aż tak perfidni we wprowadzaniu w błąd odbiorców.
Czasem tylko tak im wyjdzie. Tak jak raz wyszło samemu Kamilowi Durczokowi.
Cofniemy się do początków jego kariery, gdy w katowickim ośrodku Telewizji
Polskiej prowadził cotygodniowy program na żywo Obserwatorium . W tym odcinku
prowadzący z zaproszonymi gośćmi obserwował będzie lokalną aferę polityczno-obyczajową.
Do Katowic przyjechać ma premier Józef Oleksy. W urzędzie wojewódzkim czekają
na niego zebrani prezydenci śląskich miast. Premier się spóznia. Kwadrans, pół godziny,
czterdzieści minut. Prezydentom kończy się cierpliwość. Na premiera oczywiście czasem
można i trzeba poczekać (wiadomo, sprawy wagi państwowej), ale gdy mija godzina i nie
wiadomo, ile to jeszcze potrwa, można też się zdenerwować. A jak się jest z opozycji, to
nawet trzeba. Zwłaszcza że słone paluszki i gazowana woda mineralna już się kończą.
I rzeczywiście, po godzinie oczekiwania kilku prezydentów wychodzi z urzędu. Zostają ci
związani z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Im wyjść nie wypada. W końcu Oleksy się
zjawia, zjada ostatniego paluszka, gada chwilę po gospodarsku i wraca do stolicy. Nazajutrz
na Zląsku zaczyna się wielka dyskusja - czy wypada tak ostentacyjnie wychodzić, czy może
jednak na pana premiera trzeba czekać?
Dyskusja swój finał ma w studiu TVP Katowice. W uzupełnieniu dyskusji
zaproszonych gości: prezydenta Katowic (który wyszedł wcześniej ze spotkania z Oleksym),
przedstawiciela wojewody oraz polityka Sojuszu Lewicy Demokratycznej redakcja
zaplanowała telefoniczną sondę na żywo wśród widzów. Dzisiaj to banał. Kto za - prosimy
o SMS na numer siedem tysięcy jeden, kto przeciw - SMS na numer siedem tysięcy dwa.
Płaci się dwa złote plus VAT, ale dla zamawiającego taki sondaż bezcenne jest to, że nie musi
sam liczyć wyników, które ponadto spływają na bieżąco. No ale kiedyś oczywiście tak nie
było, głosowano więc tradycyjnie - dzwoniąc na podany numer, potem wystarczyło zliczyć
rozmówców. Wszystko jasne? No to zaczynamy.
Panowie w studiu sobie pogadają, a widzów prosimy o głosowanie: czy prezydenci
słusznie postąpili, obrażając się na premiera? Kto ich popiera, dzwoni do pani Ewy, kto nie
popiera - dzwoni do pani Ani. Numery macie Państwo u dołu ekranu. W programie trwa
ożywiona dyskusja, pod koniec prowadzący prosi o kartki z wynikami głosowania widzów.
Od pani Ani dostaje komplet głosów krytykujących demonstracyjne wyjście, pani Ewa (która
liczyła głosy popierające demonstrację samorządowców) też podaje wyniki, aczkolwiek
zastrzega: Ale do mnie dzwonili też ci, którym to się nie podobało .
Czy to przez hałas w studiu, czy przez roztargnienie, redaktor Durczok usłyszał to
jednak nieco inaczej: Ale do mnie dzwonili też tylko ci, którym to się nie podobało .
Znakomicie! No to mamy jasność, wszystkie głosy są przeciwne demonstracyjnemu
wychodzeniu. Nie tracąc czasu na zbędne wątpliwości, redaktor obwieszcza więc zdumionym
widzom:
- Szanowni Państwo, wyniki naszej sondy nie pozostawiają wątpliwości co do oceny
tej demonstracji. Otóż wszyscy, którzy do nas zadzwonili, byli oburzeni zachowaniem
prezydentów... - I tu kątem oka prowadzący widzi, że pani Ewa podnosi się z miejsca i daje
rękami nerwowe znaki, ale niezrażony ciągnie dalej. - W dzisiejszym programie to
wszystko...
Teraz już do wstającej pani Ewy dołącza też prezydent Katowic rzucający na cały
głos:
- To niemożliwe!!!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]