[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Nie wiem. Ale na razie nic nie świadczy o ludożerstwie...
Tymczasem ryk motoru zwrócił uwagę tubylców. Czarny tłum podniósł głowy do góry i
na widok olbrzymiego, widocznie nie znanego sobie ptaka, zastygł na razie w bezruchu i
ciszy. Maciek obniżył lot i zdawało się, że leci prosto w tłum. Czarna masa ludzka, ogarnięta
panicznym strachem, w jednej chwili poczęła uciekać w gąszcz lasu. Maciek na wszelki
wypadek okrążył jeszcze dwa razy polanę, po czym zamknął motor i po chwili ,,Orzeł toczył
się po równej jak stół polanie w stronę ogniska.
 Ty, Bartek, czuwaj przy karabinie, a ja tymczasem odwiążę tego biedaka!
Opanowując resztką sił i energii potworne znużenie, Maciek zeskoczył z samolotu i
podbiegł do skazańca.
Był to istotnie biały człowiek, chociaż miał twarz spaloną słońcem i wichrami. Nie
ogolone, zapadłe policzki pokryte były skołtunionym zarostem, a po bokach potężnego nosa
jarzyły się głęboko osadzone ciemne oczy.
Maciek rozciął pęta i delikwent osunął się bezwładnie na ziemię, szepnąwszy tylko:
 Oh, mon Dieu, mon Dieu...*
Widząc, że tubylcy na razie nie myślą wyjść z lasu, Maciek przywołał Bartka i obaj
zajęli się przede wszystkim cuceniem omdlałego. Po upływie pół godziny ocalony mógł już
podnieść się o własnych siłach. Zciskając ręce Maćka i Bartka, dziękował im po francusku
najgorętszymi słowami.
Francuszczyzna Maćka nie była, jak wiemy, poprawna, ale mimo to już po chwili
zawiązała się żwawa rozmowa.
 Gdzie my jesteśmy?
 Ta kraina nazywa się Niam-Niam, zamieszkują ją Murzyni. Są to północne krańce
Konga Belgijskiego.
 A kto pan jest i jakim sposobem wpadł pan w ich ręce?
 Jestem Belgiem francuskiego pochodzenia i nazywam się Alfred de la Roche. Z za-
wodu jestem lekarzem, a z zamiłowania podróżnikiem i badaczem przyrody. Te zamiłowania
zagnały mnie aż w te strony, nad rzeczkę Bili, która jest małym dopływem wielkiej rzeki
Mbomu-Ubangi. Nad tą rzeczką kilka lat temu udało mi się założyć przy faktorii handlowej
stację naukową dla badania tej części Afryki. Jak tu żyłem i co robiłem, opowiem wam może
przy innej okazji. Na razie dość wam wiedzieć, że tubylcy napadli na faktorię, obrabowali
całe osiedle, wymordowali zwierzęta. Ludziom, na szczęście, udało się uciec, mnie zaś upro-
wadzili aż tu, do swojej wsi. Męczyli mnie, bym im zdradził termin nadejścia pewnych towa-
rów. Nie mogąc jednak nic ode mnie uzyskać, dziś właśnie odbywali sąd nade mną.
 Przecież tu muszą być jakieś władze. Sam pan mówił, że kraina ta należy do
Belgijskiego Konga.
 Niby tak, ale administracja nie do wszystkich zakątków sięga. Przylecieliście samo-
lotem i nie zdajecie sobie sprawy, w jak niezwykle niedostępnej krainie jesteście. Są to bodaj
najdziksze okolice z całej Afryki.
 A dlaczego tubylcy napadli na waszą faktorię?
 Przybyliście akurat w czasie niezwykłego podniecenia wśród tutejszych plemion i
buntu przeciwko białym, którzy tu sobie zbyt ostro i drapieżnie poczynają. Ale o tych spra-
wach będziemy mieli jeszcze czas porozmawiać. Tymczasem pozwólcie i mnie się zapytać,
jakim cudem panowie tu się znalezli, bo ze swej strony, muszę to uważać za prawdziwy cud.
Podczas gdy Maciek w krótkich słowach opowiadał Belgowi o swoich przygodach,
Bartek krzątał się koło jedzenia. Po chwili wszyscy trzej zajadali zapasy botoczańskich i
bukareszteńskich prowiantów, gwarząc przy tym z wielkim ożywieniem.
Tymczasem mieszkańcy wioski przepadli na dobre w dżungli i nie dawali znaku życia.
Maciek, mimo przebytych trudów i zmęczenia, wcale nie uważał, że przygoda jego zna-
lazła bezpieczne zakończenie. Wprost przeciwnie, zdawało mu się, że dopiero teraz rozpo-
cznie się seria niespodzianek. Toteż mimo rozmowy z Belgiem, ani przez moment nie prze-
stawał obserwować lasu i miał się na baczności.
 Widzę, młody przyjacielu, że obawiasz się napaści ze strony tubylców  zwrócił się
de la Roche do Maćka, zajęty w tej chwili rozmową z Bartkiem, który mówił nie najgorzej po
francusku (jak się okazało, we wczesnej młodości przebywał kilka lat u swego stryja, który
był górnikiem we Francji).
 Trochę mnie dziwi ten spokój. Wieś, zdaje się, zupełnie opustoszała  odpowiedział
Maciek.
 Tak przeraziłeś jej mieszkańców swoim pojawieniem się z nieba, że aż do nocy
żaden z nich nie będzie śmiał nosa wychylić z puszczy. Ale każdy nasz ruch jest dokładnie
obserwowany i omawiany. Od tego, co teraz zrobimy i jak się urządzimy, zależy nie tylko ta
* mon Dieu (franc.)  mój Boże
noc, ale i dalszy ciąg tej niezwykłej przygody.
 A czy pan zna ich język?
 Owszem, nawet dość dobrze. Nie jest to żaden czysty język, posługują się oni mową
kalabarsko-moluwiańską z dość dużą domieszką wyrazów z narzecza Kikongo.
 Czyli od biedy będziemy się mogli z nimi porozumieć.
 Eh, co do tego  wtrącił Bartek  nie ma żadnych obaw. Do jutra wieczora będę
znał ich język.
 Zdaje mi się, że na razie musimy przede wszystkim zabezpieczyć samolot i pomy-
śleć o jakim takim wypoczynku.
 Zupełnie słusznie. Noce zapadają tu bardzo szybko, a w ciemnościach o niespodzia-
nki nietrudno.
 Więc nie marudzmy!
 Przedtem jednak zgódz się, przyjacielu, na jedną propozycję. Otóż, jak już wspo-
mniałem, wszystko, co się tu dzieje, jest bardzo pilnie obserwowane z zarośli. Zachowanie się
tubylców świadczy o tym, że całe zdarzenie uważają oni za coś nadprzyrodzonego, a ty w ich
wyobrazni, a także ze względu na swój wiek, zdobyłeś sobie już na pewno miano jakiejś
potężnej i niezwykłej istoty. Otóż choćby dla naszego dobra powinniśmy ich w tym przeko-
naniu utwierdzić. Dlatego też zgódz się, że i ja, i twój kompan będziemy ci oddawali szcze-
gólną cześć i honorowali ciebie jako naszego rozkazodawcę.
 O  wyrwał się Bartek  to się samo przez się rozumie! Wiedz pan, że ten młody
as jest pułkownikiem powietrza!
 Ach, cieszy mnie to ogromnie, jednak honory, które będziemy oddawali pułkowni-
kowi muszą być ceremonialne, jaskrawe i trochę inne, aniżeli te, które świadczymy sobie
wśród białych.
Po krótkim porozumieniu, co i jak należy czynić, Roche i Bartek powstali z miejsc i od-
dali Maćkowi głębokie ukłony, rękami dotykając ust, czoła i piersi. Następnie wszyscy trzej
udali się do  Orła , by go przynajmniej z grubsza oczyścić z piasku i kurzu. Bliższe oględzi-
ny, ze względu na zbliżającą się noc, musiano odłożyć do jutra. Maciek tylko pośpiesznie
stwierdził, że benzyny i oliwy jeszcze jest pewien zapasik.
Teraz zabrali się do obejrzenia wsi. Składała się ona z kilkudziesięciu prostokątnych
chat ulepionych z gliny, pokrytych stożkowatymi dachami z gęsto wiązanej trawy. Wejścia do
tych blizniaczo podobnych chat pozasłaniane były matami z rafii lub skórami zwierząt. Chaty
te skupiały się dokoła dość dużego placu, mocno wydeptanego, z olbrzymim drzewem man-
gowym pośrodku, w pobliżu którego tliło się jeszcze ognisko. Jedna chata, mieszcząca się po
drugiej stronie placu, była znacznie obszerniejsza od pozostałych, otoczona dokoła czymś w
rodzaju podsienia lub otwartej werandy. Za tą chatą znajdowała się dość obszerna stodoła.
Była to zagroda wodza, którą teraz postanowiono zamienić na wspólną kwaterę. Dodać nale-
ży, że wieś od strony puszczy otoczona była gęstym, wysokim ogrodzeniem z kolczastej tar- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • souvenir.htw.pl