[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pan Osterode z nie ukrywanym niepokojem wysiadł z wozu. Był nieswój i złe
przeczucia obsiadły go niby zmory. Pierwszy
263
raz będąc w tej okolicy, z dziwem spoglądał na dwie stra\nice skalne,
niedosięgłe, pilnujące wejścia doliny: Czorsztyn i Niedzicę. Strzelały warownie
po obu stronach Dunajca, wzrosłe ze skały, stanowiące jedno z nią. Siostrzyce
grozne, kamienne dokumenty mocy Rzeczypospolitej, patrzyły srogo wąskimi
szczelinami okien na ka\dego, kto przechodził tamtędy. Panu Osterodemu wydało
się, i\ ostrzegają go, by się nie zapuszczał dalej.
Hnet za Niedzicą będzie cekał zbójnik mówił towarzyszący mu Hołeksa
ruszając przodem, wąską ście\ką, nad brzegiem rzeki biegnącą. Niemiec
stąpał za nim, trwo\nie oglądając się raz w raz poza siebie.
Tu, za tymi zamczyskami, kończyło się władztwo prawa, zaczynał świat dziki,
górski, nieujarzmiony, swobodny, państwo bezsporne rysia, niedzwiedzia i zbója.
Kto weń wszedł, na sobie samym tylko, na własnej sprawności i męstwie musiał
polegać. Nie strzegło go nic, nie chroniło urodzenie, obawa sądów, obyczajność
ani sumienie niczyje. Uczony dysertator uświadamiał to sobie wyraznie i dr\ał.
Honorność" zbójników miała być jedyną rękojmią jego cennego \ywota. Po co,
szalony, tu lazł?... Stanął, niepewny, zali nie lepiej wrócić, póki czas.
Ju\ widno cółna odwrócił się ku niemu Hołeksa. Pan Osterode westchnął i
zdecydował się iść.
Uszli jeszcze kilkadziesiąt kroków. Zakryty urwistym brzegiem młody góral, w
cusze i cyfrowanych portczyskach, siedział na trzech spiętych ze sobą czółnach,
do \łobów podobnych. Ka\de wydłubane było w jednej kłodzie drzewnej. Mocne
wiklinowe postronki wiązały je ciasno w tratwę.
Hołeksa przyjaznie powitał zbójnika Stachurę.
Niech\e siadajom panocek.
Niezgrabnie, nieufnie pan Osterode spuścił się z brzegu na czółna. Hołeksa
podścielił mu uprzejmie kilka gałęzi świerkowych, by usiadł wygodnie. Góral
odepchnął się \erdzią od brzegu. Aodzie zawirowały cię\ko, zachybotały, stanęły
niby niepewne, nim osunęły się w ramiona prądu. Chy\y i wartki porwał je i niósł
ku środkowi rzeki. Cię\kie kłody stały się lekkie i śmigłe, niby stworzone ku
radosnej igraszce z falami. Bystra woda uniosła je miękko, pluszcząc przyjaznie
o chropawe, grube dna. Stojąc na przedzie, stary tracz i zbójnik gadali
półgłosem, nie zwracając najmniejszej uwagi na siedzącego za nimi uczonego mę\a.
On wodził strwo\onymi oczami po spiętrzonych na obu brzegach rzeki lasach,
zwartych, potę\nych, odwiecznych, nie tkniętych, nie zmierzonych
jeszcze
264
ludzką ręką ani stopą. Strzeliste świerki wynosiły się nad świerki, zwieszały
długie, \ałobne konary jedle. Gdzieniegdzie ponad błękitną ich czarność wykwitał
jasny pióropusz modrzewia. Gdy prąd zbli\ał ich do brzegu, w przepastnej
otchłani lasu majaczyły pnie odwieczne, zbrojne sękami po spadłych konarach,
niektóre proste jak kolumny greckie, inne potwornie skręcone, pełne guzów i
narośli. Wielkie, przekształcone z wiekiem w twardą miazgę drzewną grzyby
sterczały płaskim wykuszem z łona prastarego dębu. Jakieś straszliwe rany,
okropne rozdarcia, zadane przed wiekami siłą wichrów lub piorunu, zalane słodką
\ywicą i rdzeniem, zaschłe, zarośnięte mchem, ujawniały grozą pozostałych blizn
niespo\ytą moc i \ywotność drzewa. Kora, błyszcząca od wiecznej wilgoci, mieniła
się w gęstym mroku jak łuska gadziny, lub chropowata, zdrzewnia-la, zorana w
tysiączne bruzdy zdała się być rylcem wieków zapisaną, cierpliwą kroniką boru.
Miejscami ze zwartej, czarnej ściany puszczy wychylała się, niby zjawisko,
brzoza smukła, przezroczym listowiem pod słońce się skrząca, podobna dziewce w
białe giezło przyodzianej, wyrywającej się z ciemnicy na świat Bo\y. Długie, jak
tchnienie wiatru lekkie gałązki kładły się na rwącej wodzie z płochliwym,
ostro\nym wdziękiem. Spływały z wodą w dół, czarownie uległe, by naraz
wstrząsnąć się, unieść w górę i do macierzy powrócić. Zalotnie płoche, zwieszały
się znów ponad wodą, czekając, rychło śmielsza fala je zabierze... Zielony mech
spływał po brzuchatych głazach a\ do samej wody. Wymyte korzenie olch wiły się u
brzegu jak koralowe wę\e. Choć dzień był gorący, lipcowy, od wieczystego cienia
borów bił na jadących przejmujący chłód. Czerń lasu, pokruszona na tysiączne
złomki, padała w wodę głęboko, sięgając gdzieś bezdna, porwana prądem płynęła
razem z łodziami. Sunęli po tym odbiciu puszczy, niby po dziwacznie
Strona 147
Kossak Zofia - Złota wolność
pokrzywionych czubach drzew, po skrawkach lazuru, coraz to szybciej i szybciej.
Na zakrętach biała piana czepiała swoje warkocze do czółen.
Hany, Trzy Korony! rzekł krótko Hołeksa ukazując Osterodemu wynoszący się ku
niebu ponad borami szczyt.
Lewy brzeg wzniósł się wysoko, wywalając, niby trzewia ziemi, szare i czerwone
upłazy. Las uciekł wy\ej, wisiał frędzlą czarną w górze. Zatoczyli szeroki łuk
wokoło łąki zielonej, wyspy niskiej, kaczeńców i wikliny pełnej. Niespodziana,
łagodna jej zieleń miękki zarys obłych brzegów upieściły oczy. dodały otuchy...
Ju\ ją minęli; pozostała w tyle jak przystań bezpieczna stracona. Prąd wzmagał
się, pędził, huczał. Spieniona woda bryzgała wokoło czółen. Po obu brzegach
rzeki
265
kiemu, zdawała się nie widzieć jego obecności. Niewymowna tęskliwość i smutek
biły z jej zadumy.
To je ten Miemiec, co wiedzom objaśnił harnasia Hołeksa.
Przywrócony do rzeczywistości, pan Osterode oderwał wzrok od dziewczyny i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]