[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podobnie jak Katy, Ben przyzwyczaił się do stawiania na swoim, szczególnie z kobietami.
Westchnął na wspomnienie dziewczyn, z którymi chodził w San Antonio. Czasem nachodziła go
pewność, że wie o kobietach więcej niż Cole. Zresztą starszy brat wydawał się dziwnie zamknięty
w sobie. Zawsze się oddalał, kiedy Ben rozprawiał z Turkiem o miłosnych podbojach.
Turek żadnej nie popuści, pomyślał. Od dłuższego czasu powietrzny as stał się jego
idolem. Cole wydawał mu się zbyt trudny do naśladowania. Turek był bardziej ludzki. Ben
podziwiał jego powodzenie u kobiet, pewność siebie i swobodę. Turek miał temperament,
podobnie jak Cole, ale wykazywał nieco więcej wyrozumiałości i mniejszą sztywność przekonań.
Bena intrygowało, jak Cole radzi sobie z Lacy po zgaszeniu światła. Może to był główny powód,
dla którego Lacy od niego odeszła. Mieli przecież osobne pokoje, a Ben podejrzewał, podobnie
jak reszta rodziny, że małżeństwo nie zostało skonsumowane. To z pewnością bardzo dotknęłoby
taką kobietę jak Lacy, zwłaszcza że wszyscy dookoła sądziliby, że nie pociąga męża. Siedziała w
San Antonio osiem miesięcy, a z tego, co mówiła Katy, obskakiwał ją tam jakiś facet. Ale
widocznie niewiele dla niej znaczył, skoro wróciła z Cole'em do domu. Pewnie na przekór
wszystkiemu dalej go kochała.
Wrócił myślami do spotkania przy stacji i nagłego zjawienia się Faye Cameron. Dobra jest
ta szelma, ale nie takiej kobiety mu trzeba. Pisarze są samotnikami. Nie mogą się ograniczyć do
jednej kobiety. Potrzebują ich na pęczki.
Oczywiście miał teraz Jessicę Bradley, córkę wydawcy nowego czasopisma. Babeczka z
niej jak trzeba. Bardzo ciemna karnacja, gładka skóra, zmysłowe usta i ciało, na widok którego aż
swędziały go ręce. To była laleczka z pretensjami. Na myśl o niej zaczął pogwizdywać i przycisnął
pedał gazu. Biedna mała Faye będzie musiała mierzyć nieco niżej. Zresztą córce ranczera po-
trzebny jest hodowca bydła, a nie sławny pisarz.
Gdy dojechał do eleganckiej rezydencji pod Alamo, Bradleyowie już na niego czekali.
Randolph Bradley był wysoki, miał siwe włosy, starannie przystrzyżone wąsiki i bardzo
niebieskie oczy. Jego córka najwyrazniej odziedziczyła urodę po matce, której portret wisiał nad
pięknym kominkiem w wiktoriańskim salonie.
- Mama jest oczywiście w Europie - poinformowała go Jessica, gdy przed podaniem
obiadu sączyli szampana w przestronnej jadalni. Przysunęła się bliżej, otaczając go chmurą
czarownego zapachu. - Nie znosi peryferii. Jej zdaniem nie ma jak Nowy Jork. Ale papa uparł
się, żebyśmy przyjechali tutaj wziąć w swoje ręce ten lokalny periodyk.
- Papa wie, gdzie jest interes - stwierdził Bradley, zadowolony z siebie. Spojrzał na Jessicę
z góry i skrzywił się. - To małe pismo stanie się wielką dziennikarską siłą na zachodzie Stanów.
Poczekaj, córko, a zobaczysz. - Zwrócił się do Bena. - Dobrze, Whitehall, opowiedz mi coś o
sobie. Twoja rodzina, jak rozumiem, hoduje bydło na ranczu?
Ben poczuł się niezręcznie.
- No, tak - potwierdził z nikłym uśmieszkiem, starając się okazać taką samą pewność
siebie i wytworność jak gospodarz. - Tym zajmuje się naturalnie mój brat. Ja lepiej czuję, no...
sprawy finansowe. - Dzięki Bogu, Cole nie mógł go usłyszeć, bo inaczej poczułby co innego, na
przykład pięść brata.
- To dobrze, synu. Bydło jest paskudne - powiedział starszy pan, unosząc kieliszek. -
Zrobimy z ciebie dziennikarza stulecia. Skandal, zbrodnia, tragedia... Zbijemy fortunę! Za
powodzenie i zysk, synu!
Ben też uniósł kieliszek. Kryształ z Waterford, zorientował się. Pięknie. Wzmianka o
skandalu, zbrodni i tragedii jakoś przeleciała mu mimo uszu.
- Za powodzenie i zysk! - powtórzył.
Wieczór był wspaniały. Stary Bradley wychodził z siebie, żeby okazać mu uprzejmość, a
ciemne oczy Jessiki doprowadzały go swą zmysłowością na skraj nerwowego załamania.
Zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, co je, ale był wdzięczny matce, że w swoim czasie
wymagała od niego przyzwoitych manier przy stole. Przynajmniej nie czuł zakłopotania przy
wyborze właściwego widelca.
- No, tak - powiedział Bradley, gdy po skończeniu deseru usiedli w salonie, sącząc brandy.
- Dla mnie czas na spoczynek. O ósmej do łóżka, synu. To mnie trzyma w formie.
- Rozumiem, oczywiście - powiedział z wahaniem Ben. Niezgrabnie wstał. - Na mnie też
już czas...
- Chcesz jechać o tej porze taki szmat drogi? Nie żartuj! - ofuknął go Bradley. - Zostaniesz
u nas. Nie mogę poniewierać mojego gwiazdora. Potrzebuję cię, synu. Twoje kontakty w San
Antonio będą dla mnie nieocenione... Co mówię dla mnie ? Dla nas. %7łyje się z reklamy, przecież
wiesz, a ogłoszenia zbiera się na znane nazwisko. To jest interes. Zpij dobrze, synu. Dobranoc,
kochanie - powiedział do Jessiki i nachyliwszy się, pocałował ją w policzek.
- Dobranoc, tato - powiedziała skromnie Jessica. - Zaprowadzę gościa do jego pokoju.
Wczesne pójście spać nikomu z nas nie zaszkodzi.
- Też tak uważam - zachichotał Bradley, wspinając się po krętych schodach.
- Chodz Bennett - powiedziała Jessica. Odstawiła kieliszek i wzięła go za rękę.
Miała na sobie prześwitującą niebieską kreację z mnóstwem koronek, bardzo obcisłą.
Benowi serce wyrywało się z piersi, biło w absolutnie szalonym rytmie. Jeszcze nigdy nie spotkał
tak wyrafinowanej kobiety. Dokładnie w jego wieku, ale o wiele bardziej światowa. I
niesamowicie seksowna!
Kiedy otworzyła drzwi do pokoju w przeciwległym skrzydle niż to, do którego udał się
ojciec, spodziewał się, że powie mu dobranoc. Ale Jessica weszła razem z nim do środka i...
zamknęła za sobą drzwi na klucz.
- No - szepnęła. - Teraz mogę zrobić to, na co czekałam cały wieczór.
- Co takiego? - spytał, wciągając nozdrzami jej zapach.
- To - szepnęła, przyciągając bliżej jego głowę. Boże, ależ ona całowała! Omal nie padł z
wrażenia od pierwszego dotyku jej miękkich wilgotnych warg. Zaraz potem wsunęła mu do ust
[ Pobierz całość w formacie PDF ]