[ Pobierz całość w formacie PDF ]
naprawdę szczęśliwa, przekonała się jednak, że słusznie postąpiła,
137
RS
stawiając sprawę na ostrzu noża. Bardzo brakowało jej Matta i prawie
bez przerwy o nim myślała. Zapłaciła wysoką cenę za uczciwość
wobec samej siebie, ale zdrada własnych ideałów kosztowałaby ją bez
porównania drożej.
Zapłaciła taksówkarzowi, który przywiózł ją z lotniska do domu,
wyjęła walizkę z bagażnika i ruszyła w stronę domu.
Jak tylko się rozpakuję, zadzwonię do rodziców, pomyślała. A
potem pogadam chwilkę z Eden. Nie, na pewno nie zapytam ją o
Matta. Po prostu zadzwonię, żeby powiedzieć, że już jestem. Tak się
dopytywała, kiedy wracam.
- A to co takiego? - Annie stanęła jak wryta pod drzwiami swego
mieszkania.
Stało tam wielkie pudło firmowe jednego z najelegantszych w
Atlancie sklepów z damskimi sukniami. Spod srebrnej wstążki
wystawał rożek białej koperty, na którym wyraznym pismem ktoś
napisał imię i nazwisko Annie. Tak więc o pomyłce nie mogło być
mowy.
Postawiła walizkę, nachyliła się nad pudełkiem i wzięła kopertę
w, drżące dłonie. Serce biło jej bardzo mocno, Poczuła zawrót głowy.
W kopercie znalazła czarno-białą fotografię uśmiechniętego
Freda Astaire'a we fraku i meloniku. Na odwrocie ta sama ręka, która
adresowała kopertę, napisała:
Naśladowca Astaire'a uprzejmie prosi o jeszcze jedną szansę na
stale partnerstwo. R.S.Y.P., dzisiaj o siódmej wieczorem.
Na karcie podano także adres kościoła, w podziemiach którego
Annie i Matt pobierali kiedyś lekcje tańca. Na dole widniał dopisek:
138
RS
Obowiązuje strój wieczorowy, który przypadkiem właśnie
dostarczono.
Dopiero to ostatnie zdanie na dobre rozkleiło Annie. Nie miała
już żadnych wątpliwości. Takim językiem porozumiewali się z
Mattem przez całe swoje życie.
- Matt - wyszeptała przez łzy. - Och, Matt.
Matt po raz dziesiąty w ciągu ostatnich pięciu minut spojrzał na
wiszący w sali zegar. Była dopiero za piętnaście siódma.
A jeśli Annie nie przyjdzie? pomyślał. Boże mój! Go będzie,
jeśli ona jednak nie przyjdzie?!
- Przyjdzie - powiedział głośno. - Musi przyjść!
Ledwo jednak wypowiedziane przez niego słowa przebrzmiały,
zrozumiał, że nie powinien się łudzić. Hannah Elaine Martin robi
tylko to, co chce. Niczego nie musi". Szczególnie w tym wypadku.
Matt z rękami w kieszeniach przemierzał salę tam i z powrotem.
Raz jeszcze krytycznym okiem obrzucił miejsce, w którym postanowił
oświadczyć się ukochanej kobiecie. Kolorowe lampiony, balony i
serpentyny jeszcze pół godziny temu wydawały mu się bardzo miłym
akcentem. Tak samo jak muzyka taneczna, która punktualnie o
siódmej miała popłynąć z odtwarzacza płyt kompaktowych. Ale
teraz...
Matt znów popatrzył na ścienny zegar. Za pięć siódma. Za
pózno, żeby zmienić dekoracje na takie, w których powinno się odbyć
spotkanie dorosłych ludzi, pomyślał. Trzeba było normalnie z nią
porozmawiać, a nie bawić się w romantycznego błazna. Powinien po
139
RS
prostu pójść do niej do domu, tak jak po tamtym balu dobroczynnym,
i wszystko jej powiedzieć... Matt?
Podniósł głowę. Annie w jedwabnej kremowej sukni i w boa z
piór stała na prowadzących do sali schodach. Kolczyki z pereł, złoty
wisiorek w kształcie serduszka i perfekcyjnie zrobiony makijaż
dopełniały całości. Pod Mattem ugięły się nogi. Cała tak dobrze
przygotowana i wyuczona na pamięć przemowa w mgnieniu oka
wyparowała mu z głowy. Raz jeszcze spojrzał na zegar.
- O rany, Annie. Przyszłaś o pięć minut za wcześnie - wyjąkał.
Annie nie była w stanie przewidzieć takiego powitania. Odkąd
przeczytała zaproszenie Matta, bez przerwy zastanawiała się nad tym,
co też on powie i jak ona powinna się zachować. Zdawało jej się, iż
przećwiczyła wszelkie możliwe warianty. Okazało się, że jednak nie
wszystkie. Nigdy w życiu nie przyszłoby jej do głowy, że Matt będzie
miał pretensję o to, że za wcześnie przyszła.
W zasadzie powinna się była obrazić, tymczasem nie wiadomo
dlaczego odczuła ulgę. Może sprawił to ton głosu, a może mina Matta.
Coś w każdym razie dodało jej odwagi. Miękkie jak galareta kolana
znów nabrały sprężystości, a dręczone przez długotrwały smutek serce
zaczęło bić normalnym rytmem. Słowem, to przedziwne powitanie,
jakie Matt jej zgotował, sprawiło, że Annie po wielu tygodniach
niewypowiedzianych cierpień znowu stała się sobą.
- Mam wyjść i wrócić za pięć minut? - zapytała, wpatrując się w
Matta. Chyba z dziesięć lat minęło, odkąd widziała go w garniturze.
Zawsze był przystojny. W ubraniu i nago. Ale w czarnym garniturze
prezentował się po prostu wspaniale.
140
RS
- Skoro już jesteś... - Wyciągnął do niej obie dłonie. Annie miała
ochotę zbiec ze schodów i rzucić się w otwarte ramiona Matta.
Opanowała się jednak. Zeszła ze schodów powoli, z gracją, jakby
brała lekcje u samej Ginger Rogers. Ich dłonie się spotkały, palce
zacisnęły, powróciło porozumienie, które przez trzydzieści lat istniało
między nimi.
Dopiero po chwili Annie zauważyła balowe dekoracje w pustej
zazwyczaj sali parafialnej.
- Zadałeś sobie wiele trudu - wyszeptała, czując ucisk w gardle.
- Dla ciebie zrobiłbym znacznie więcej - powiedział Matt
miękkim głosem.
- Bardzo jestem ciekawa, jak ci się udało przekonać wielebnego
Wheelera, żeby ci wypożyczył tę salę. - Annie już doszła do siebie.
- Nie rozmawiałem z nim, tylko z jego żoną. - Matt uśmiechnął
się do niej porozumiewawczo. - Nie pamiętasz? To ona prowadziła
nasz kurs tańca.
- A, tak. Pamiętam.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]