[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Widzisz, on zginął w rzece - dodał razniej - a duch jego będzie się włóczył za
czółnami, ale wybrzeże zostawi w spokoju.
Pani Almayer, która z wyciągniętą szyją zaglądała za węgieł szopy,
cofnęła wreszcie głowę.
- Nie ma tu nikogo - rzekła uspokojona. - Czy już nie czas, aby
wojenna łódz radży ruszyła w stronę polanki?
- Zajedzie tu po mnie, bo i ja muszę popłynąć - objaśnił Babalatji. -
Pojadę chyba zobaczyć, czemu się spózniają. Kiedy do nas przybędziesz?
Radża cl daje schronienie.
- Przeprawię się przed świtem. Nie mogę tu zostawić moich dolarów -
mruknęła pani Almayer.
Rozeszli się. Babalatji minął podwórze kierując się ku zatoce, gdzie
było przywiązane jego czółno, a pani Almayer ruszyła zwolna ku domowi.
Wspięła się po kładce, minęła tylną werandę i weszła na korytarz wiodący do
frontu. We drzwiach obejrzała się jeszcze, ogarniając wzrokiem puste, ciche
podwórze, już oświetlone promieniami wschodzącego miesiąca. Ledwie
znikła w korytarzu, niewyrazny cień mignął między pniami drzew
bananowych, przeszył jak strzała przestrzeń zalaną księżycem i zapadł w
mrok u stóp werandy. Tak błyskawicznie i cicho przemknęło to zjawisko, że
mogło wydać się cieniem pędzącej chmury, gdyby nie ślad pozostały na
trawach. Pierzaste kity słaniały się i drżały długi czas jeszcze w księżycowej
poświacie, zanim stanęły nieruchomo, błyszcząc na ciemnym tle jak misterny
haft ze srebrnych gałązek.
Pani Almayer zapaliła kaganek z kokosowej łupiny; odsunąwszy
ostrożnie czerwoną firankę spojrzała na męża osłaniając światło dłonią.
Almayer leżał rozwalony w fotelu; lewe jego ramię zwisło ku ziemi, a drugie
przerzucone było przez twarz; wyglądało to, jakby chciał odeprzeć cios
niewidzialnego napastnika. Nogi wyciągnął przed siebie i spał ciężkim snem,
nieświadom wrogich oczu, które przyglądały mu się badawczo i pogardliwie.
U jego stóp leżał zwalony stół wśród szczątków zastawy i potłuczonych
butelek. Weranda wyglądała jak pobojowisko, gdzie stoczono rozpaczliwą
walkę; krzesła, poroztrącane gwałtownie na wszystkie strony, leżały w
żałosnych, pijackich pozach pełnych bezsilności. Tylko wielki fotel Niny
sterczał nieruchomo na wysokich biegunach, górując z niezachwianą
godnością nad chaosem zgnębionych mebli; czekał cierpliwie na swoją panią.
Pani Almayer rzuciła jeszcze na męża pogardliwe spojrzenie i
puściwszy firankę, skierowała się do swego pokoju. Para nietoperzy
ośmielonych mrokiem i ciszą jęła znów pląsać w ukośnych zygzakach nad
głową Almayera. Długi czas nic nie mąciło skupionej ciszy domu prócz
głębokiego oddechu śpiącego mężczyzny i słabego dzwięku srebra w rękach
kobiety przygotowującej się do ucieczki. Księżyc wzniósł się tymczasem
ponad nocną mgłę, wydobył z mroku sprzęty na werandzie, zalał ją światłem i
rozrzucił czarne bryzgi cienia uwydatniając brzydotę i nieporządek
poprzewracanych mebli. Na brudnej bielonej ścianie za śpiącym Almayerem
zbawiła się jego karykatura, wyolbrzymiona do bohaterskich rozmiarów o
groteskowo przesadzonych szczegółach. Spłoszone światłem nietoperze
odfrunęły poszukując ciemniejszego zakątka, a na stół wylazła jaszczurka o
krótkich, nerwowych ruchach; snadz podobał jej się biały obrus, bo
przystanęła na nim i znieruchomiała. Mogło się zdawać, że tknęła ją nagła
śmierć, gdyby nie melodyjny zew, którym wabiła mniej odważnego
towarzysza, skrytego gdzieś między rupieciami na podwórzu. Zatrzeszczała
podłoga w korytarzu, jaszczurka znikła, a Almayer poruszył się niespokojnie i
westchnął. Z nicości i zatraty pijackiego snu wracał powoli do świadomości
przez krainę widzeń. Przerzucał głowę z ramienia na ramię w sennym
otumanieniu. Niebieskie sklepienie spadło mu na barki jak ciężki płaszcz;
gwiezdne fałdy wloką się gdzieś głęboko, hen w dole. Gwiazdy w górze i
wszędzie wokoło; z gwiezdnej przepaści wznosi się szept nabrzmiały
błaganiem i łzami; smutne twarze snują się śród rojów świateł migocących w
nieskończonym przestworze. Natrętne, żałosne krzyki uderzają o jego uszy,
smutne oczy patrzą ku niemu z twarzy cisnących się wokoło - aż tchu mu
brak pod miażdżącym brzemieniem światów rzuconych na omdlałe barki.
Uciec! ale jak? Jeśli posunie się o krok, stąpnie w próżnię i z przerazliwym
łoskotem zwalą się razem w otchłań - i on, i wszechświat, którego jest jedyną
podporą. Czego chcą te głosy? %7łądają, aby ruszył naprzód. Dlaczego? Ruch
to zagłada! Ani mu to w głowie. Oburzył go ten szalony pomysł. Rozparł się
mocniej na nogach i wytężył muskuły w bohaterskim postanowieniu: będzie
dzwigał swoje brzemię przez całą wieczność! Mijały tysiąclecia, a on trwał w
nadludzkim trudzie wśród wirujących światów. %7łałosny szept smutnych
głosów snuł się ciągle i naglił do czynu, póki nie jest jeszcze za pózno.
Tajemnicza moc, która zwaliła na niego nadludzkie zadanie, postanowiła
wreszcie jego zgubę. Uczuł ze zgrozą ciężar żelaznej dłoni wstrząsającej jego
ramieniem, a jednocześnie chór głosów wybuchł rozpaczliwą modlitwą
błagając, aby nie zwlekał, aż będzie za pózno. Wydało mu się, że coś pęta
mu nogi; stracił równowagę, poślizgnął się i padł z krzykiem w otchłań.
Pierzchła zmora walących się światów. Leżał w półśnie, nie wyzwolony
jeszcze spod władzy sennego czaru.
- Co? co? - szepnął ospale nie otwierając oczu. Głowa ciężyła mu
bardzo i nie miał odwagi rozewrzeć powiek. Do uszu cisnęły się wciąż
błagalne szepty. - Czy ja śpię? dlaczego słyszę te głosy? - Usiłował
zrozumieć, co się z nim dzieje. - Nie mogę się jeszcze pozbyć tej okropnej
zmory. Bardzo byłem pijany. Kto to mną potrząsa? Jeszcze mi się coś śni. -
Muszę otworzyć oczy i raz Z tym skończyć. Widać nie jestem jeszcze
zupełnie obudzony.
Pokonał z wysiłkiem odrętwienie i rozwarł powieki. Ujrzał tuż przy
twarzy wytrzeszczone, błyszczące zrenice. Zamknął prędko oczy, osłupiały i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]