[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zmusiłam ciało do podjęcia kolejnego wysiłku. Pozostając w bezruchu, mogłabym
zamarznąć. Musiałam znalezć schronienie.
To była najtrudniejsza walka w życiu, jednak z każdym krokiem zbliżałam się do świateł.
Droga znajdowała się dalej, czasem tylko dostrzegałam mignięcia reflektorów
przejeżdżających samochodów. Poza tym trudno powiedzieć, kto tam siedzi za kierownicą.
W końcu dotarłam do najbliższej chaty. Las rzedł, gęste zarośla ustępowały miejsca pustym
przestrzeniom pomiędzy drzewami, które z kolei zamieniły się w trawnik przed domkiem. Tak
naprawdę nie wiedziałam, czy ten zbiornik to rzeczywiście jezioro Pine Landing, nie wiedziałam,
gdzie jest Barney, a nawet, czy Tolliver mnie szuka. Ale przecież nie zostawiłby mnie tak, prawda?
A jeśli pomyślał, że odeszłam z własnej woli? Ostatnio były pomiędzy nami tarcia. Nie, to
niemożliwe. Za nic w świecie nie uwierzyłby, że opuściłam go bez słowa.
Ociągałam się, bojąc wejść na otwarty teren. Wytężałam wzrok i słuch. Serce waliło mi
młotem, a w głowie huczało do rytmu. Ostatkiem sił walczyłam z ogarniającą mnie przemożną
chęcią, by położyć się na zimnej ziemi i odpocząć, tylko przez sekundę.
Wkroczyłam w grafitową plamę zmierzchu. Wkrótce wzejdzie księżyc, który oświetli
okolicę, polepszając widoczność. W tej chwili jednak panował gęsty mrok najciemniejszej
wieczornej godziny. Jeden krok, następny.
Nic się nie stało.
Przyspieszyłam, przecinając jeden trawnik, przeszłam na sąsiedni. Słowo  trawnik
przywołuje obraz spłachetka niezmąconej, równiutko przyciętej zieleni, w tym przypadku jednak
wyglądało to nieco inaczej. Domki letniskowe, czasem nieledwie drewniane wiaty wędkarzy,
służyły właścicielom na wyjazdy weekendowe i wakacyjne, więc nikt nie zawracał
sobie głowy inwestowaniem w ogródki. Były to niewielkie skrawki, często nawet
nieogrodzone. Tu i ówdzie granicę wyznaczały kępy przerośniętych krzaków, zapewne kwitnących
wiosną. Trawniki były nierówne, porośnięte chwastami i zawsze podmokłe.
Właściciele pozostawiali na nich różne narzędzia, zabawki, okryte plandekami łodzie,
huśtawki, jeden nie schował nawet po sezonie plastikowych krzeseł. Przewróciłam się, wpadając na
jedno.
W życiu nie czułam się tak opuszczona.
Narastało we mnie przekonanie, że to się nigdy nie skończy, że już zawsze, całą wieczność,
będę brnęła w ciemnościach, potykając się na nierównym terenie, uchodząc czyhającej nieopodal
śmierci.
Zaskoczona zdałam sobie nagle sprawę, że stoję przed bungalowem Cottonów. Teraz już nie
miałam wątpliwości, że jestem nad jeziorem Pine Landing, a stojący kilkanaście metrów dalej
oświetlony budynek należy do Hamiltonów.
Jednak żeby się tam dostać, musiałam wejść w zalany światłem krąg. Poza tym mogłam
ściągnąć na nich niebezpieczeństwo. Podejrzewałam, że Barney Simpson dawno już pędzi drogą,
zmierzając ku Kanadzie czy Meksykowi, jednak zawsze pozostawała szansa, że nadal mnie ściga.
Zaplanowałam dokładnie kolejność działania. Zamierzałam opuścić cień chaty Cottonów,
przeciąć pędem podjazd sąsiadów, wbiec na schody, dopaść drzwi, załomotać w nie pięścią.
Ze względu na pózną porę otworzy mi pewnie Ted. Wpuści mnie. Może nie będzie
zachwycony widokiem prawie nieznajomej kobiety, brudnej i zakrwawionej, na milę trącącej
kłopotami, ale nie zostawi mnie tak.
Zebrałam się w sobie. W chwili kiedy już miałam zerwać się do biegu, plamę światła
przeciął jakiś ciemny kształt. Przypominał bardziej niedzwiedzia niż człowieka, ale szybko
nabrałam pewności, że widzę Barneya Simpsona  nie tego układnego administratora szpitala, ale
bestię, którą był w rzeczywistości. Przygarbiony powłóczył nogami. %7łałowałam, że nie udało mi się
zadać mu na tyle skutecznych ciosów, żeby powstrzymać go ostatecznie. Ranny był jeszcze
bardziej niebezpieczny.
Stał dokładnie przed bocznym wejściem, prowadzącym bezpośrednio z podjazdu, nie
próbował nawet pokonać schodów. Reflektor oświetlał mu czubek głowy. W szopie gęstych
włosów tkwiły liście, gałązki i inne leśne śmieci. Mokry garnitur pokrywały plamy błota oraz krwi.
W ręku dzierżył nóż, który wielkością przypominał raczej maczetę. Ciekawe, czy cały czas
miał go w samochodzie? Jeśli tak, to czemu nie sięgnął po niego od razu? Pewnie na początku był
zbyt pewny siebie, nie sądził, że przyda mu się jakaś broń, w końcu przewyższał
mnie masą i siłą.
Dobrze, wystarczy zaczekać, aż odejdzie.
Ale Ted Hamilton jak zwykle był czujny. Główne drzwi uchyliły się i staruszek wyszedł
na taras.
 Barney Simpson, ze szpitala?  zawołał.  To pan, panie Simpson?
 Och, pan Hamilton, witam! Przepraszam, że przeszkadzam, ale ta znajdywaczka ciał,
Harper Connelly, miała atak psychotyczny i uciekła gdzieś w te rejony.
 O mój Boże!  Nie byłam w stanie wyczytać konkretnej emocji z tonu Hamiltona.
 Nie widział jej pan przypadkiem?  zapytał Simpson, a ja zastanawiałam się, czy tylko ja
słyszę napięcie w jego głosie. Z trudem podtrzymywał teraz swoją fasadę człowieczeństwa.
 Nie, nie widziałem. Co będzie, jak pan ją znajdzie?
 A co ma być? Zabiorę ją do szpitala.
 A głowę odetnie jej pan od razu, czy dopiero na miejscu? Ten nóż w pana ręku robi
wrażenie.
 Nie! Panie Hamilton! Niech pan uważa!  Wyskoczyłam z ukrycia przerażona, że Barney
zaatakuje staruszków. Ale Ted mierzył do Simpsona z broni. Kontrolował sytuację, przynajmniej
dopóki nie popsułam tego swoim nagłym pojawieniem się na scenie. Barney zawył, szarżując na
mnie. Okręciłam się błyskawicznie, rzucając do ucieczki. W tej samej chwili za moimi plecami
rozbrzmiał wystrzał, po którym wszelki ruch zamarł.
Simpson już mnie nie ścigał.
ROZDZIAA PITNASTY
Zatrzymałam się i odwróciłam. Barney Simpson leżał na podjezdzie, niedawno
oczyszczonym ze zwalonego drzewa. Teraz placyk znów stracił swój schludny wygląd, ciemniejąc
w miejscu, gdzie z ramienia Barneya wyciekała krew. Hamilton podszedł do barierki tarasu wraz z
depczącą mu po piętach żoną. Nita miała na sobie ładny dres, a jej fryzura była równie idealna jak
w dzień.
 Myślisz, że trzeba poprawić?  zastanawiała się głośno.
 Nie, chyba ma dość  ocenił Ted.  Biegnij do domu i wezwij policję.
 Już to zrobiłam, kotku, zadzwoniłam na posterunek, jak tylko usłyszałam jego głos.
Panno Connelly?  zawołała.  Zapraszam do środka, tylko proszę uważać na podjezdzie.
 Dziękuję  odparłam drżącym, obcym głosem.  Nie marzę o niczym innym. Nawet
środek piekła brzmi teraz zachęcająco.
 Biedactwo, chodz do domu.
Bardzo ostrożnie obeszłam Barneya Simpsona, który blady jak ściana kulił się na ziemi,
trzymając się za ramię. Białość jego twarzy podkreślał dodatkowo chłodny snop światła reflektora.
Krok za krokiem, pokonując ból pulsujący już teraz w każdej komórce mojego ciała, wdrapałam się
na schody. Wyminęłam Teda, pilnując, żeby nawet na chwilkę nie znalezć się pomiędzy nim a [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • souvenir.htw.pl