[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przypominających arabską galabiję, na które nakładają
marynarki w europejskim stylu. Na nogach noszą
skórzane sandały, a na głowach fantazyjnie zawiązane
chusty. Ciekawe, że nikt na nas nie patrzy i wszyscy
chodzą z dumnie podniesionymi głowami.
Napisy na tablicach informacyjnych są po angielsku i
arabsku, dlatego niewiele rozumiem. Za to mama radzi
sobie całkiem niezle. Ustawiamy się w kolejce do
odprawy celnej. Celnicy po kolei mierzą wszystkim
pasażerom temperaturę, przykładając termometr do czoła.
Robią to bez jakichkolwiek wyjaśnień. Zachowują się,
jakby znakowali bydło. Nie rozumiem, o co im chodzi.
Pytam mamę, ale nie odpowiada. Kiedy się zbliżamy do
urzędnika celnego z termometrem w ręku, przezornie
puszczam mamę przodem.
Mama się uśmiecha.
Bahiu, nie denerwuj się, oni chcą się tylko upewnić,
czy nie mamy świńskiej grypy.
Gdybyśmy były chore, czekałaby nas kwarantanna!
Celnik przykłada mi termometr do czoła, sprawdza
temperaturę, po czym bez spojrzenia na mnie daje
ręką znak, że mogę przejść. Bez słowa kierują nas do
jednej sali, potem do następnej. Wciąż bez żadnych
wyjaśnień. Mówię sobie, że to normalne zachowanie, że
wszystkich tak traktują w Jemenie, nie tylko
Komoryjczyków. Kiedy wrócę do Francji, zapytam tatę,
który nie lubi oceniać innych, czy Jemeńczycy są
rasistami. Na pewno zaprzeczy i powie: Co też przyszło
ci do głowy, Bahiu? Nie wolno tak myśleć . Mimo to
zapytam go...
Oczekiwanie na odlot się przeciąga i nikt nie
przychodzi, żeby nas poinformować, jak długo to jeszcze
potrwa. Przyglądam się jarzeniówkom na suficie.
Pasażerowie szepczą, jakby obawiali się, że ktoś ich
podsłuchuje. A może boją się przegapić komunikat o
przygotowaniach do odlotu? Wreszcie dostajemy
pozwolenie na wejście na pokład.
Z zewnątrz samolot linii Yemenia nie wygląda gorzej
od maszyn innych linii. Na ogonie na
niebiesko-czerwonym tle widać białe logo w kształcie
piłki do rugby. Ale wewnątrz niemiłe zaskoczenie
kokpit sprawia wrażenie przestarzałego. Kiedy siadam na
swoim miejscu, w tylnej części samolotu, od razu uderza
mnie silny odór z toalety. Mama zajmuje fotel w jednym
rzędzie, a ja w drugim. Miejsca nie są obok siebie i mama
woła stewarda^ by zapytać, czy mogę się przesiąść.
Mężczyzna się zgadza i siadam na miejscu obok mamy i
przy oknie.
Co by było, gdybym się nie przesiadła? Czy nie
wypadłabym z samolotu i wylądowała razem z mamą na
Komorach? A gdybym i tak wypadła, to czy trafiłabym na
ten cudowny kawałek kadłuba z okienkiem, który daje mi
szansę ocalenia na wzburzonym morzu?
Upadek
Albo moje ubrania są coraz cięższe, albo mam coraz
mniej sił. Chciałabym się uwolnić od moich nóg, które
ważą tonę, jak również od silnie bolącej miednicy.
* * *
Znów myślę o mamie. Widzę, jak siedzi obok mnie w
samolocie. To był już ostatni etap podróży...
Niebieskie obicie mojego fotela jest trochę
przybrudzone, a czerwony zagłówek nie zachęca do
oparcia głowy. W kabinie fruwa duża, brzęcząca mucha.
Pasażerowie zaczynają protestować. Rosły, starszy
mężczyzna, ubrany w tradycyjne boubou, czyli długą i
obszerną wierzchnią suknię, wstaje z fotela. Wygląda
dostojnie w szacie w kolorze indygo w srebrne gwiazdki.
Bardzo elegancko pachnie mieszaniną ambry, piżma i
ziół, która aż wierci w nosie. Budzi szacunek i respekt. To
musi być hadżi pielgrzym. Nie należy wdawać się z nim
w dyskusje. Wzywa stewardesy, które kończą rozsadzanie
pasażerów.
To nie do przyjęcia, żeby tak czuć zapachy z
toalety! I w dodatku latają tu muchy! Co za wstyd! Na
pokładzie są kobiety i dzieci. Proszę natychmiast coś z
tym zrobić!
Stewardesa zbliża się z przesadnym szacunkiem,
jakby stąpała po miękkim dywanie. Ubrana jest w białą
koszulę z krótkim rękawem i czerwoną kamizelkę. W
prawej ręce trzyma spray na insekty, wodzi wzrokiem za
muchą i próbuje w nią trafić płynem. Hadżi stoi i czeka,
aż problem z muchą zostanie rozwiązany. Kiedy zajmuje
miejsce w fotelu, stewardesy zamykają drzwi i proszą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]