[ Pobierz całość w formacie PDF ]
szło mi do głowy, że przecież lepiej, jeśli ktoś mnie zauważy z wagonu. Nie będziecie się
mar-
twić, że wypadłem gdzieś podczas jazdy.
Ty mnie zauważyłeś, Kowal. Pociąg już odjeżdżał. Widziałem twoją przerażoną twarz
i kiwnąłem ci głową, żebyś wiedział, że to nie przypadek wysadził mnie na peronie Dworca
Zachodniego. Napisałeś w tym swoim berlińskim liście, że krzyknąłem coś do ciebie. Nie
pamiętam. Skojarzyło ci się to z tamtą przerwą podczas meczu w Agrykoli, kiedy nie wie-
działeś, co zrobić? Ty masz jednak wyobraźnię, chłopie. Wtedy powiedziałem: „Graj, Kowal.
Musisz”. Tak piszesz. Ty masz pamięć, Kowal, kto by się spodziewał.
Po co ci znać prawdę? Dlaczego wysiadłem, nikt nie będzie wiedział, czyli każdy bę-
dzie wiedział swoje. Ważne jest tylko to, że zostałem w Warszawie.
Nie odpisałem Kowalowi. Zrozumiałem, że nie można powierzać siebie zwykłej kart-
ce papieru. Nie można, czy jest to po prostu niemożliwe?
Dziadek uśmiecha się, ale nie podnosi głowy. Leży nieruchomo. Podchodzę szybko do
łóżka. Po raz pierwszy odwiedzam go na sali.
– Co to jest? – pytam. – Co oni ci robią? To jakiś zastrzyk?
– Kroplówka...
Na metalowym stojaku obok łóżka wysoko zawieszona pękata butelka, od której bie-
gnie plastykowa rurka zakończona igłą.
– Tak się nazywa: kroplówka. Spływa to wszystko do żyły godzinami, okropnie nud-
ne... – mówi dziadek. – Wzmacniają mnie. Siadaj. Co słychać?
– Nic – mówię. – Zupełnie nic. Aha! Był może u dziadka profesor Orzechowski? Nasz
Pilaster...
– Nie. Orzechowski? – dziwi się dziadek. – A co, chciał tu przyjść? Skąd wiesz?
– Spotkałem go przypadkiem. Nie wiem, czy chciał. Pytam tylko.
– No, tak... – mówi dziadek po chwili – Wzmacniają mnie, wiesz. Tymi kroplówkami.
Przed zabiegiem. Siadaj na łóżku... niby nie wolno, ale nie ma stołków.
Życzył sobie tej rozmowy, chciał, żebym dostał się do szpitala przed południem, kiedy
nie ma odwiedzających, a jego sąsiedzi z sali zabierani są na badania i opatrunki. Chciał mi
coś powiedzieć, czy raczej liczył, że ode mnie dowie się czegoś?
– Przygotowują dziadka... więc jednak operacja. Dlaczego tak nagle?
– Oni tu nie lubią tego słowa. Mówią: zabieg. Nie – wiem, Marek, czym się to skoń-
czy. To znaczy... raczej wiem. Ale ja już zgodziłem się na tę operację, chyba dobrze zrobiłem,
co?
Milczałem.
– Tylko widzisz, jest taka sprawa... ja mówiłem Irminie, że idę do szpitala na badania.
Obiecałem, że wrócę do domu. Rozumiesz? Więc właśnie chciałem cię prosić: nic jej nie
mów. Niech ona nie wie o tej operacji. Milczałem.
– Inka się gryzie różnymi innymi sprawami. Ciężko jej i bez tego. Wasza matka też
ma swoje zmartwienia... Zła pora, wiem, że to bardzo zła pora. Dobrze jednak zrobiłeś, że nie
wyjechałeś. Ale ci nie zazdroszczę tego wszystkiego...
– To nie mnie operują, dziadku.
– Tak. Ale ty tu zostaniesz.
– Ty też!
Uśmiechnął się, prawie wesoło. Zawsze potrafił się uśmiechać dokładnie wtedy, kiedy
to było innym potrzebne.
– Oczywiście, oczywiście... – powiedział lekko, zwyczajnie, jakbyśmy rozmawiali so-
bie o pogodzie. – No, więc umowa stoi? Nie powiesz nic Irminie?
Drzwi otwarły się gwałtownie, pielęgniarki wtoczyły do sali wózek z pacjentem.
Wszedł lekarz, pomógł im przenieść chorego na łóżko. Potem spojrzał na; dziadka, na mnie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]