[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niego. Wszyscy.
Opadła na pomost, a on wyskoczył z łodzi i usiadł obok
niej.
- To już koniec - powiedziała. Z jakiegoś powodu nawet
nie była ani zła, ani rozczarowana. Zrobiła, co mogła. Wi-
docznie nie była wystarczająco dobra.
- Niezłe posunięcie - powiedział lekko.
Uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
- Dziękuję.
- Jak już mówiłem, jesteś przedsiębiorcza. I odważna.
- I głupia, jak sądzę.
Pokręcił głową.
- Podziwiam cię.
- Naprawdę?
Odgarnął jej wilgotne włosy z czoła.
- Moje życie dzięki tobie jest niewątpliwie interesujące.
- Tak myślisz?
Skinął głową.
- Idziemy do domu?
- Tak.
- Nie będziesz już próbowała uciekać?
- Mam jeszcze jeden dzień, Zach.
Roześmiał się, a ona zdała sobie sprawę z tego, że bardzo
polubiła ten dźwięk.
- On do ciebie zadzwonił? - spytała, gdy wstali.
- W drodze powrotnej do Anacordes.
Coś w jego tonie zwróciło jej uwagę.
- Przypuszczałeś, że się do niego zwrócę?
- Nie miałaś wielu możliwości.
Westchnęła. Już nie musiał się martwić. Jej los był prze-
sądzony. Pocieszała ją myśl, że Jamey twierdził, że Zach to
dobry człowiek. Czy wiedział, czym naprawdę Zach się zaj-
muje? Teraz nie miało to już znaczenia. Zostanie żoną Zacha-
rego Kellera. Nic tego nie powstrzyma.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Siłą do ołtarza. Julianne chodziła po pokoju. To stwier-
dzenie wydawało się takie archaiczne, absurdalne. Nie-
możliwe. Co by się stało, gdyby powiedziała: nie?
Lada moment przyjdzie po nią pan Moody, żeby ją za-
prowadzić na tę uroczystość. Nerwy miała napięte do granic
możliwości, mimo że się już pogodziła z nieuchronnością
tego ślubu.
Była w niej też pewna ciekawość i podniecenie na myśl o
małżeństwie z Zachem. Tłumaczyła sobie, że to reakcja na
jego pocałunek i magnetyczne przyciąganie, jakie od począt-
ku do niego czuła.
Ale to nie było wszystko.
Chciała wiedzieć, co takiego robił, że sam uważał się za
przestępcę. I jak Jamey, prywatny detektyw, mógł się przy-
jaźnić z kimś, kto, świadomie i ustawicznie łamie prawo.
Musiała rozwiązać tę zagadkę.
Usłyszała kroki u dołu schodów. Na moment zamarła, po
czym spojrzała w lustro. Jej loki błyszczały, podobnie jak
różowe paznokcie i o odcień jaśniejsze ust;a. Kroki stawały
się coraz wyraźniejsze. Pan Moody dotarł już na górę i zapu-
kał. Julianne zupełnie inaczej wyobrażała sobie swoje zamąż-
pójście. Najpierw chciała mieć trochę czasu sama dla siebie,
nie tłumacząc się przed nikim. Dotychczas, oprócz krótkiego
okresu, gdy mieszkała w San Francisco, nie miała tego.
Zresztą i tam, choć z daleka, była pod kontrolą brata.
- Panienko? - zawołał pan Moody po drugim pukaniu.
- Zaraz idę.
Spróbowała opanować zdenerwowanie. Wyprostowała się
i otworzyła drzwi. Pan Moody, w czarnym garniturze, białej
koszuli i czarnym krawacie, wyglądał szalenie uroczyście.
Wręczył jej kwiaty.
- Od pana Zacha - powiedział.
Zanurzyła twarz w bukiecie składającym się głównie z
róż. Starała się zapamiętać ten zapach i zachować go w swo-
im duchowym pamiętniku.
Pan Moody ceremonialnie podał jej ramię. Schodząc ze
schodów na swych bardzo wysokich obcasach, z drżącymi
kolanami, wdzięczna była, że może się na nim oprzeć.
Zeszli na dół. Poklepał ją po ręce i uśmiechnął się. Mi-
nimalnie, ale jednak się uśmiechnął.
- Moja żona i ja życzymy pani wiele szczęścia.
- Dziękuję.
Zdziwiła się. Więc Zach im nie powiedział, że ten ślub to
tylko formalność?
Przeszli przez kuchnię i jadalnię i doszli do salonu. Zach
stał obok siwiejącego mężczyzny, zapewne sędziego, który
miał poprowadzić ceremonię. W pokoju kręciło się kilka
osób. Misery siedział przy fortepianie, Reb na kanapie wraz z
paroma osobami, których nie znała. Kilkoro nieznajomych
zajęło miejsca na krzesłach.
Pani Moody podeszła do Julianne.
- Zaraz po uroczystości przeniosę wszystkie twoje rzeczy
do głównej sypialni. O nic się nie martw.
Co? Ma spać z Zachem? Nie ma mowy. Nie zniesie takiej
pokusy. Albo upokorzenia, jeśli on nie będzie jej chciał. Co
byłoby gorsze? Nie wiedziała^ ale nie miała zamiaru tego
sprawdzać.
Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się Lil. Ubrana była w
szafirową sukienkę i trzymała bukiecik, podobny do tego,
jaki dostała Julianne.
- Jestem zaszczycona, że wybrałaś mnie na swoją druhnę.
Zdumiona, ale zaszczycona. Mogłaś mnie sama poprosić, a
nie wysyłać Zacha. Może nie znamy się zbyt dobrze,
ale wiesz, że cię lubię. - Rozejrzała się po pokoju. - Nie ma
twojej rodziny? Pewnie nie zdążyli.
Rodzina. Spojrzała na Zacha stojącego z kamienną twarzą
z dala od niej, popatrzyła na mniej lub bardziej znanych
wszystkich zebranych w pokoju, z uśmiechami na twarzach
pełnymi oczekiwania i ciekawości.
Ogarnęła ją taka panika, że podbiegła do bocznych drzwi,
żeby znaleźć się jak najszybciej na powietrzu, zanim zemdle-
je.
Zach rzadko tracił zimną krew, ale na widok wybiegającej
Julianne stanął jak wryty. Przed chwilą podziwiał ją, jak
pięknie wyglądała, począwszy od złotych loków, poprzez
skromną, białą sukienkę do kolan, po pantofelki na wysokich
obcasach. Weszła, rozejrzała się po pokoju i obecnych tam
ludziach, a kiedy podeszła do niej Lil, cofnęła się, jakby prze-
rażona. Potem wybiegła z pokoju.
Zach nie biegł, ale był szybki. Nie skorzystał z propozycji
Lil, która chciała z nią porozmawiać.
- Sam to zrobię.
Bał się, co Julianne mogłaby powiedzieć Lil. Kiedy goście
już go nie mogli zobaczyć, przyspieszył, pokonując po dwa
stopnie. Pokój w wieży był pusty. Wyjrzał przez okno i za-
uważył, że zmierza w kierunku skarpy, ale wysokie obcasy
nie pozwalały jej na szybkie tempo.
Dogonił ją błyskawicznie.
- Idź sobie - powiedziała, nie odwracając się. - Zostaw
mnie w spokoju.
- Nie mogę. - Szedł obok niej. - Co się stało?
Stanęła nagle i wzięła się pod boki. Wciąż trzymała w jednej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]