[ Pobierz całość w formacie PDF ]

swego rannego sierżanta. Rourke ruszył przed siebie...
Był już na skraju miasta. Jedyna droga prowadząca w góry rozciągała się przed nim.
Eksplozje rozerwały ziemię wokół niego, a za nim pozostało morze płomieni zbliżających się
już do lasu otaczającego dolinę. Spojrzał jeszcze raz na miasto Bevington. - Przykre -
wymamrotał i ruszył pod górę. Droga była stroma. Po prawej stronie osuwały się niektóre
skały. Koncentrował uwagę na omijaniu głazów, które tarasowały drogę.
Poprzez huk eksplozji i trzask płomieni przedostał się znajomy dzwięk. John spojrzał w
niebo i zobaczył helikoptery.
- Oto moja nagroda za samarytańską pomoc - rzucił, ze złością kręcąc głową. Ale nie
winił majora ani rannego sierżanta. Jak to zwykle w życiu, pomyślał, nie było nikogo, komu
można by przypisać winę. Przyśpieszył jeszcze bardziej, zostawiając za sobą kłęby dymu.
Zmigłowce były tuż nad nim. Nie wiedział dlaczego.  Może KGB, ale co mieliby do
roboty w Bevington, w stanie Kentucky? - pomyślał. Odbezpieczył CAR-15. Dostrzegł ostry
wiraż i wziął go na pełnej szybkości. Musiał wychylać się mocno w lewo, gdyż połowa drogi
była zawalona głazami. Usłyszał dudnienie, które dochodziło z lewej strony. Spojrzał w tym
kierunku. Wielka skała oderwała się i toczyła równolegle do drogi, ciągnąc za sobą lawinę
kamieni i ogromnych głazów.
- Kurwa! - rzucił Rourke spoglądając na helikoptery. Usłyszał terkot, nie musiał patrzeć
ponownie. Karabin maszynowy.
Droga opadała nagle w dół. John przyśpieszył na pochyłości. Staczające się skały
mijały go niebezpiecznie blisko. Po prawej stronie rósł gęsty las. Ogień zaczynał już go
ogarniać. Rourke skręcił ostro w lewo, potem w prawo, unikając w ten sposób zderzenia z
jeleniem uciekającym z płonącego lasu. John dodał gazu. Serie z karabinu ryły ziemię wokół
niego, a kule odbijały się rykoszetem od skał po lewej stronie. Droga przed nim skręcała nagle
w lewo. Rourke wziął zakręt bardzo umiejętnie. Gdy był już na prostej, wycelował z karabinu
w najbliższy z helikopterów. Oddał sześć strzałów w dwóch krótkich seriach. Zmigłowiec
wzniósł się do góry. Rourke przewiesił karabin przez ramię i mocniej chwycił kierownicę
Harleya. W odległości około mili ujrzał przed sobą krawędz doliny. %7łwir i mniejsze kamienie
obsypywały go. Ich uderzenia o powierzchnię drogi były nie do odróżnienia od kul z karabinu
maszynowego.
Ogień z prawej strony był już całkiem blisko. Drzewa stojące przy drodze tworzyły rząd
pochodni, kolumny ognia. Gdy jechał w górę, ku krawędzi doliny, żar promieniujący od drzew
parzył go. Masywne głazy osuwały się coraz gęściej. Rourke jechał pomiędzy nimi slalomem.
Nagle płonące drzewo zaczęło się przewracać. Dodał gazu, pochylając się nad kierownicą.
Płonące gałęzie i kawałki kory obsypały jego ręce, twarz i plecy. Obejrzał się do tyłu na
płonące drzewa, a potem na helikoptery. Wciąż były blisko.
Skręcił gwałtownie w lewo, jadąc po pochyłości prowadzącej na skraj doliny. W
poprzek drogi przetoczyły się głazy, mijając go zaledwie o kilka cali. Harley grzmiał jak
armata, ryczał przerazliwie jak trąba na Sąd Ostateczny, niemal rozrywając bębenki w uszach.
Gorący wiew od ognia szalejącego po prawej stronie chłostał go po twarzy. I znów seria z
karabinu maszynowego. Helikoptery były teraz nad nim, a jeden nawet zdążył go wyprzedzić.
Rourke nie mógł puścić kierownicy, by móc strzelać swobodnie. Urwiska osuwały się
teraz w dół w tumanach kurzu i dymu. W końcu dojechał do skraju doliny. Zahamował ostro,
skręcając maszynę w poślizgu i balansując nogami. Chwycił swój CAR-15. Uniknął śmierci w
płomieniach i pod lawiną kamieni, ale przed helikopterami nie było ucieczki. Wsunął nowy
magazynek z trzydziestoma nabojami do kolta i wycelował w kabinę najbliższego ze
śmigłowców. Kule wciąż rozrywały ziemię i skały tuż obok niego.
ROZDZIAA XLI
- Tu ziemia, ziemia do powietrza, czy słyszycie? Major Borozeni do pułkownika
Rożdiestwieńskiego. Przylećcie tutaj! Pułkowniku, przylećcie tutaj! Odbiór!
Radiostacja milczała. Rożdiestwieński nie odpowiadał. Po chwili w słuchawkach
rozległ się obcy głos powtarzający wywołanie:
- Powietrze do ziemi! Porucznik Tifilis wzywa majora Borozeni. Odbiór!
- Tu Borozeni! Tifilis, przylećcie jak najszybciej! Odbiór!
- Tu Tifilis. Towarzyszu majorze, nie mamy kontaktu z pułkownikiem
Rożdiestwieńskim. Proszę o rozkazy. Odbiór!
- Ziemia do powietrza. Tifilis, sprowadzcie z powrotem wszystkie helikoptery,
powtarzam, wszystkie helikoptery! Odbiór!
Porucznik Tifilis dowodził eskadrą zwykłych helikopterów transportowych. Grupą
specjalnie uzbrojonych śmigłowców i oddziałem komandosów, którzy mieli zająć fabrykę,
dowodził Rożdiestwieński.
- Ziemia do powietrza, Tifilis, czy mnie słyszycie? Odbiór!
- Tu Tifilis. Słucham. Odbiór!
- Tifilis, słuchajcie mnie uważnie... Użyjcie waszego radia, ma większy zasięg.
Skontaktujcie się ze wszystkimi śmigłowcami, które mogą was usłyszeć. Zciągnijcie je do nas!
To rozkaz! Przejmuję dowództwo na czas nieobecności pułkownika Rożdiestwieńskiego.
Odbiór!
- Tak jest, towarzyszu majorze! Odbiór!
- Tifilis. - Borozeni zapomniał w zdenerwowaniu o wciśnięciu przełącznika. - Tifilis,
pośpieszcie się. I dajcie mi znać, ile macie maszyn. Mam setki rannych. Bez odbioru.
- Bez odbioru - potwierdziło  powietrze .
Zaległa cisza. Borozeni spojrzał na sierżanta leżącego obok. Miał nadzieję, że ten
człowiek na motorze rzeczywiście był lekarzem albo przynajmniej potrafił opatrywać
rannych... Zastrzyk morfiny najwyrazniej pomógł sierżantowi.
Czuł ból w kolanie. Zmienił pozycję, nie mógł poruszać prawą ręka, aby nie zwiększać
upływu krwi.
- Powietrze do ziemi! Tifilis wzywa majora Borozeni! Odbiór! - rozległ się znowu głos
porucznika.
- Tu Borozeni, co tam? Odbiór!
- Tifilis do ziemi! Lecą do was wszystkie śmigłowce prócz czterech, powtarzam:
wszystkie prócz czterech. Lądujemy za dwie minuty. Odbiór!
- Potrzebujemy wszystkich, co z tymi czterema, do cholery!
- Zcigają mężczyznę na motorze. To prawdopodobnie agent, Rourke. Poszukuje go
KGB. Odbiór!
Borozeni uśmiechnął się. Mężczyzna na motorze... A więc nazywa się Rourke.
- Ziemia do powietrza! Tifilis, każcie dowódcom tych czterech maszyn...
- Tu Tifilis, bez odbioru!
Borozeni wcisnął przełącznik. Odruchowo spojrzał w górę. Co się stało?
- Tifilis do ziemi! Tifilis do ziemi! Odbiór!
- Tifilis, tu Borozeni, co się stało? Odbiór!
- Tifilis do ziemi! Agent właśnie strzelał do helikopterów, towarzyszu majorze. Odbiór!
- Każcie im wracać, słyszycie? Każcie im wracać. Osobiście wyślę raport do generała
Warakowa. Bez odbioru.
Borozeni uśmiechnął się i szepnął po angielsku: [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • souvenir.htw.pl