[ Pobierz całość w formacie PDF ]

głębokiej modlitwie.
Tak, to była ona, to była Marah Durimeh! Jak ongiś, siedzia-ła spowita w ciemny płaszcz, z
którego sterczała jej chuda, jak śmierć, twarz. I dzisiaj także jej grube śnieżnobiałe
warkocze zwisały prawie że do samej ziemi, gdy powoli wstała, ujrzawszy nas
wchodzących.
160
Gdy usłyszała odgłos kroków, oczekiwała przybycia tylko milazima. A oto ujrzała oprócz
niego jeszcze jakąś drugą osobę, dlatego też skierowała na mnie swój badawczy wzrok.
%7ładna rzęsa, żadna zmarszezka na ja twarzy nie zadrgała. A jednak jej spojrzenie zdawało
się do mnie zbliżać z niezmie-rzonej dali, a jej wargi poruszały się bezszelestnie. Zdawało
się, że wcale nie oddycha. Wrażenie, jakie wywierała, nie było wrażeniem trupa, jak
utrzymywał milazim; było to uczucie zetknięcia się z czymś nadziemskim, jaki~ ... Nie, nie
ma właściwego słowa na określenie wyrazu jej twarzy! Uczułem głęboką, prawie że świętą
cze~ć, miast grozy, jak mi to wróżył turecki oficer.
- Ten kapitan przybył, aby mnie zastąpiE i strzec ciebie - rzekł do niej oficer. - Mam
nadzieję, że mu sprawisz równie mało trosk, jak mnie.
Głos jego drżał lekko. Znać było, że jej się obawia.
- Niech będzie błogosławione jego przybycie! - odparła powoli głębokim, tonem, z czego
mogłem wywnioskować, że mnie jednak poznała.
- Czy masz jakieś życzenie? - zapytałem.
Opuściła powoli głowę i przysłuchiwała się memu głosowi. Jak ukochany długo oczekiwany
dzwięk dostaje się do nadsłu-chującego ucha, sprawiając rzetelną radość, tak prześlizgnął
się po jej twarzy spokojny szczęśliwy uśmiech. Po czym dopie-ro odpowiedziała:
- Moim jedynym życzeniem jest Bóg. Kto żyje w Nim i w Jego miłości temu nie trzeba
innych życzeń.
- Rzekłaś prawdę! Bóg zna właściwą chwilę dla wszystkie-go, co służy ku uldze ludzkości.
6 - Twicrdza w górach
Po tych słowach odwróciłem się i wyszedłem. Milazim po-szedł za mną i zamknął drzwi. Po
czym poprowadził mnie na dół, do lochu. Rzekł:
-Tiz trzymani są Hamawandowie. Nie dojrzysz i nie usły-szysz ich, gdyż dół jest głęboki i
ciemny, a oni są tak dumni, że nie powiedzą choćby głośnego słowa. Tylko od czasu do
czasu daje się słyszeć na chwilę jęczący głos cierpiącego chłopca.
- Zostali opuszczeni na dół przy pomocy tych powrozów?
- dowiadywałem się.
- Tak.
- A jak jest z jedzeniem dla nich i piciem?
- Spuszczamy im raz dziennie banię z wodą oraz chleb, wypiekany przez jednego z Kurdów
z mąki i wody na otwartym ogniu. Czy mam ci jeszcze jakichś wiadomości udzielić?
- Nie, te mi starczą. Wiem j uż wszystko, czego się chciałem dowiedzieć.
Jesteś więc goTow do przejęcia tej służby?
Tak.
- A ja już mogę wyruszyć?
- Nawet zaraz, jeśli chcesz tego.
- A więc, proszę cię, daj mi pokwitowanie z przejęcia więzniów.
- Zgoda. Dam ci pokwitowanie wraz z pismem kaimaka-ma.
- Dobrze. A teraz proszę cię, wejdz ze mną do pokoju, abyś mógł je napisać.
Uchylił na bok uprzednio wspomnianą już przeze mnie, a służącą mu za zasłonę kotarę i
wkroczyliśmy do małego pokoi-ku, który nic absolutnie, formalnie nic nie zawierał poza
małą 162 poduszką, która za dnia służyła milazimowi za siedzenie a nocą jako posłanie.
Płaszcz był tu jedynym nakryciem.  Pak wyglądał prawdziwy pokój wartowniczy oficera
Kurdystanu!
- Widzisz, że w pałacu nie będziesz mieszkał - zaśmiał się gorzko. - Jestem zadowolony, że
mogę odjechać, toteż zale-dwie mi napiszesz pokwitowanie, pożegnam cię.
- Czy masz atrament?
- Nie. Czegoś tak drogocennego nie znajdziesz tutaj.
Wziąłem ze sobą notes nie dlatego, iż się spodziewałem, że będzie mi potrzebny, lecz
dlatego, że nie chciałem go zosta-wiać w otwartej kieszeni marynarki. Wewnątrz notesu
znajdo-wał się ołówek, którym skreśliłem parę wierszy w życzliwym dla milazima tonie.
Przeczytał je, schował papier, podał mi rękę i rzekł:
- To są prawdziwie koleżeńskie słowa, dziękuję ci za nie.
Teraz nic mnie już tu więcej nie zatrzymuje. Wyszliśmy na dziedziniec; gdzie kapitan wydał
rozkaz osiodłania swego konia. W międzyczasie zaś skinął na Rebata i wyjaśnił mu gromkim
głosem, tak że wszyscy słyszeli:
-  Ten odważny i słynny yuzbasi został przysłany przez paszę, aby zająć moje stanowisko.
Posiada zaufanie i przychyl-ność szejka i będzie dla was dobrym władcą. Ja zaś chętnie
się rozstaję z tym miejscem. Pozostańcie w opiece Allaha! Tak życzliwe polecenie było
wdzięcznością za parę moich przyjaznych słów. Po kilku minutach podał mi rękę i
odjechał. Przechadzałem się tam i z powrotem po dziedzińcu, oglądając konie Kurdów
a jednocześnie obserwując ich spojrzenia rzu-cane ukradkiem na mnie. Chcieli
wywnioskować z mego wy-glądu i zachowania się, jak będę z nimi postępował.
163
Rebat szedł obok mnie, aby móc odpowiadać na pytania, które mu zadawałem od czasu do
czasu. Zdawał się coś mieć na sercu, ale nie wyjawił mi tego, dopóki mój przyjacielski
stosunek do niego nie dodał mu odwagi:
- Panie, czyś nie mówił o bardzo ważnej dla nas wiadomo-ści, która jest również nagłą?
Proszę cię, powiedz mi o niej!
- Racja - odparłem. - Wasz szejk mi ją zawierzył, ale rozmyśliłem się, gdyż jesteście mi
potrzebni i nie mogę pozwo- lić wam odejść.
- Mielibyśmy stąd pójść?
- Tak. Ale nie mogę was puścić.
- Słusznie. Lecz powiedz, dlaczego my, mielibyśmy stąd odejść? - nastawał.
- Dlatego, że szejk się dowiedział, iż wasi wysłannicy się omylili. Przybywa mianowicie nie
trzystu Hamawandów lecz znacznie większy oddział z żoną Jamira na czele. A znacie ją
wszak! Szejk oczekuje ich przybycia jeszcze dzisiaj po połud-niu.
-I allah! On przecież ma za mało ludzi przy sobie!
- Tego samego zdania jest wasz szejk - potwierdziłem.
- Czyż nie wysłał posłów do bratnich szczepów?
- Uczynił to, ale czy pomoc na czas nadejdzie, to bardzo wątpliwe!
- A zapewne i o nas też ci wspomniał?
Rebat płonął cały. Ti~kże i pozostali Dawuhdijehowie cisnę-li się koło mnie.
- Naturalnie. O was również mówił - odparłem powoli.
- Chciał nawet do was wysłać posła, ponieważ jednak ja was miałem zobaczyć, a on
niechętnie się rozstawał z jednym choćby wojownikiem ze względu na tak wielką
przewagę nie-przyjaciół, skorzystał przeto ze sposobności, aby mnie poru-czyć to
poselstwo do was.
- Cóż więc rozkazał? Czego chciał? Co mamy uczynić?
Powiedz prędko, powiedz prędko!
- %7łebyście jak najśpieszniej dofi przybywali, gdyż tak silny oddział, jak wasz, nie może
bawić bezczynnie w kulluku, pod-czas gdy inni będą zmuszeni stoczyć walkę z dwakroć
silniej-szym nieprzyjacielem.
Zaledwie to powiedziałem, Rebat krzyknął gniewnie na mnie:
- R~ ... to nam miałeś powiedzieć, a mówisz dopiero teraz, gdy już od godziny szejkowi
naszemu z pomocą mogliśmy pośpieszyć!
- PośpieszyE z pomocą? Co tez wam wpada do głowy!
Jesteście mi potrzebni! Nie mogę ani jednego z was puści~!
Pasza ...
- Zamilcz o paszy! Co nas obchodzi pasza, gdy nasi bracia, gdy nasi wojownicy są
zagrożeni przez przeważające siły nie-przyjaciół. Musimy zaraz wyruszyć! ... %7łona
Jamira? Toż diab-lica! Nie możemy czekać tu ani chwili dłużej. Hej, ludzie, osiodłać
szybko konie! Walka wzywa! Ruszamy! Walczyłem pozornie przeciw temu
postanowieniu jak lew, otrzymując w zamian jedynie garść nieprzyjemnych słów, a gdy
wreszcie ośmieliłem się wyciągnąć szablę, by wydać im ostry zakaz, Rebat zagrzmiał:
- Zamilcz! Czyż myślisz, że się boimy twojej klingi?! Je-steśmy wolnymi i niezależnymi [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • souvenir.htw.pl